Relaks na niebiańskich plażach Bali i Lomboku sprawia, że można wyrobić sobie mylne wrażenie, że biały piasek i bogate podwodne życie to jedyne, co te okolice mają do zaoferowania. Sercem wysp są jednak góry i wulkany.
Odwiedzając Bali Ada miała już okazję przekonać się o dwojakiej naturze tej wyspy. W odległości dwóch godzin jazdy skuterem od plaż można znaleźć zaskakująco wysokie tarasy ryżowe i prawdziwe górskie wioski. Co ciekawe – te, w odróżnieniu od zamieszkanych przez hinduistów nizin, stały się domem dla mniejszości muzułmańskiej.
Odmienność, piękno krajobrazu i przyjemny, chłodniejszy klimat położonych wyżej osad tak przypadły Adzie do gustu, że planując nasz tygodniowy pobytu postanowiliśmy objechać wyspę spędzając trochę czasu na wyżynach.
[shashin type=”photo” id=”5237″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Jak wspomnieliśmy w poprzedniej notce – najwyższym szczytem Lomboku jest wulkan Rinjani. Ogromny, górujący nad całą wyspą stożek wznosi się na 3726 metrów, a jego wierzchołek niemal zawsze wystaje ponad chmury. Potęgi tej góry nie należy jednak mierzyć tylko w metrach. To Rinjani sprawia, że plony, dzięki wulkanicznym glebom, są zawsze bogate. Uroda tego szczytu przyciąga też turystów.
Każdego dnia na szczyt wulkanu wyrusza kilka grup. Wspinaczka na szczyt nie jest możliwa bez pomocy przewodnika zatrudnionego przez tutejszy Park Narodowy i często wymaga pomocy porterów, czyli górskich tragarzy. Wyprawę można zamówić indywidualnie (najmniejsze grupy zawierają obsługę i dwóch uczestników), ale słyszeliśmy też o zorganizowanych wycieczkach na szczyt dla ponad pięćdziesięciu osób. Najpopularniejszą wersją zorganizowania trekkingu dla niezależnych podróżników jest jednak skrzyknięcie chętnych turystów z okolicy i wspólne opłacenie przewodnika dla 5-10 osobowej grupy. Trekking podobno zapewnia niezapomniane widoki, porządną zadyszkę (wyprawa trwa 3-4 dni) i nie należy do najtańszych. Kosztuje 1,5-2,5 miliona rupii indonezyjskich, czyli 350-700 zł za osobę.
[shashin type=”photo” id=”5270″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Brzmi to wszystko bardzo ekscytująco, ale tym razem obeszliśmy się smakiem. Wyprawa i jej organizacja zajęłaby większość naszego urlopu. Zamiast stawać z wulkanem twarzą w twarz postanowiliśmy… podejść go od tyłu. Wycieczka dookoła wyspy (a tym samym – dookoła Rinjani) zajęła nam niecałe 2 dni w trakcie których przejechaliśmy 293 km.
Początkowo trasa prowadziła przez niziny na południu wyspy i widoki zrobiły się ciekawsze dopiero kiedy zjechaliśmy z głównej drogi i zaczęliśmy mniejszą, lokalną drogą wspinać się wyżej i wyżej.
[shashin type=”photo” id=”5234″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Naszym celem i miejscem pierwszego noclegu była wioska Sapit, której z pozoru prosta nazwa przysporzyła nam wielu problemów po drodze.
W języku indonezyjskim wszelkim podróżnym zadaje się jedno pytanie. „Mau kemana?”, które w potocznych konwersacjach brzmi podobnie literacko jak „quo vadis?” i znaczy dosłownie „dokąd chcesz (dojechać)?”. To samo pytanie zadają swoim pasażerom kierowcy taksówek, angkotów, ojeków i autobusów. Cóż, nigdy nie twierdziliśmy, że indonezyjski jest wysublimowanym językiem 😉 Na każdym postoju, ale również przy każdych światłach i za każdym razem, kiedy sprawdzaliśmy mapę, żeby upewnić się, czy jedziemy we właściwym kierunku, każdy napotkany Indonezyjczyk „atakował” nas pytaniem „mau kemana?”, a nasza wrodzona kultura osobista nie pozwalała nie odpowiadać. Za zdziwieniem zauważyliśmy, że nikt nie kojarzył nazwy Sapit. Dopiero w którymś z rzędu sklepie zorientowałam się, że źle ją wymawiam. Otóż Sapit to nie Sápit, a Sapít.
Dojechaliśmy na miejsce przed zachodem słońca i bez najmniejszego problemu odnaleźliśmy jedyny w okolicy Homestay Hati Suci. To dość urokliwe miejsce zarekomendował nam nasz były couchsurfer i dobry znajomy Tomek. Wcale nas nie zdziwiło, że właściciel doskonale go pamiętał i szalenie ucieszył się na nasze przybycie. Homestay zapewnia kompleksową obsługę swoich gości – w komplecie do bardzo skromnego pokoju z imponującym widokiem na ocean i kolejną wyspę Sumbawę dostaje się śniadanie i wszelką pomoc ze strony właściciela. Nas zabawiał rozmową po indonezyjsku i komplementami nad naszą doskonałą znajomością tego języka oraz pokazał nam proces przygotowania i suszenia tytoniu na przykładzie podwórka jego sąsiadów.
[shashin type=”photo” id=”5240″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Jego homestay reklamuje się hasłem „We are often no money, some times no guest, but enjoy life, no risk no fun” – „Często nie mamy pieniędzy, czasem nie mamy gości, ale cieszymy się życiem – bez ryzyka nie ma zabawy”. Niestety coś może w tym być – byliśmy jedynymi gośćmi.
Następnego dnia wstaliśmy skoro świt, żeby wczesnym rankiem wyruszyć w trasę. Po pierwsze nie chcieliśmy spóźnić się na publiczne łódki odpływające codziennie koło południa na wyspy Gili, czyli nasz kolejny punkt wycieczki, a po drugie jak wiadomo rano światło do zdjęć jest najprzychylniejsze. Jak się okazało – absolutnie było warto!
[shashin type=”photo” id=”5250″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Dalsza droga zaczynała się wielką bramą witającą w Parku Narodowym Rinjani, co wzbudziło w nas dreszcz ekscytacji. Choć nie tylko ekscytacji – wciąż podjeżdżaliśmy w górę i, szczególnie o tej porze dnia, było koszmarnie zimno. Droga była w dobrym stanie i wiodła piękną doliną po wschodniej stronie wulkanu Rinjani. Jechaliśmy przez tajemniczo wyglądający las. Aż trudno uwierzyć, że europejscy baśniopisarze nie widzieli tego miejsca, a potrafili tak dobrze oddać jego klimat! Było ciemno, wilgotno i dziko. Po około pół godzinie jazdy droga zaczęła coraz ostrzej podjeżdżać do góry i ku naszemu zdziwieniu i przerażeniu skuter powoli przestawał sobie radzić z kolejnymi podjazdami.
[shashin type=”photo” id=”5263″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Automatyczna skrzynia biegów nie przełączała biegów w odpowiednim tempie i powoli, ale coraz bardziej widocznie traciliśmy prędkość. Kiedy zaczęliśmy już poważnie się martwić, naszym oczom ukazały się prowizoryczne sklepiki sprzedające kawę, zupki w proszku i inne śniadaniowe przekąski. Uff, dotarliśmy na szczyt przełęczy!
[shashin type=”photo” id=”5258″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Widok z ponad 1600 metrów był spektakularny – na wprost nas rozpościerał się nierealistyczny wprost widok na wioskę spowitą poranną mgłą i otoczoną wzgórzami przypominającymi swoim kształtem materiał zielonymi , falującej sukienki. Kiedy zatrzymaliśmy się i zsiedliśmy ze skutera mogliśmy wreszcie poczuć miłe ciepło promieni słonecznych, które skutecznie ogrzewało nasze wymarznięte ciała. Zamówiliśmy po kawce rozpuszczalnej, którą Ada nazywa złośliwie cukrem o smaku kawy i podziwialiśmy widoki.
[shashin type=”photo” id=”5260″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Reszta trasy wymagała już raczej używania hamulców, niż gazu. Droga prowadziła dosłownie zboczami Rinjani oplatając go od wschodu i północy i zaprowadziła nas aż nad północne wybrzeże wyspy.
[shashin type=”photo” id=”5274″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Tam skierowaliśmy się na zachód, aby dotrzeć do miejscowości Bangsal, skąd odpływają łodzie na Gili Meno. Byliśmy idealnie na czas, aby zaparkować naszą brykę na kolejne 3 dni i dać nura w kierunku rajskich wysepek.
[shashin type=”albumphotos” id=”141″ size=”small” crop=”y” columns=”4″ caption=”y” order=”date” position=”center”]