Lubimy oprowadzać po Warszawie. Ile razy kogoś gościmy – mamy możliwość spacerowania po ulubionych okolicach i dzielenia się anegdotami. Opowiadamy o Powstaniu, o Warszawie przedwojennej, o sporcie (a jakże!) i tym co najbardziej się w Warszawie zmieniło – ludziach. O mieście, którego nie ma: pełnym Polaków, ale i polskich żydów, Rosjan, rodzin o korzeniach niemieckich, czeskich, węgierskich i tatarskich. Pełnym też kupców z Anglii i Francji. Opowiadamy i tęsknimy.
Czemu zebrało nam się na wspomnienia? Ano Malezja daje jakiś odległy smak tego, jak Polska mogła wyglądać 80 lat temu.
Często nie zdajemy sobie sprawy, że nasza homogeniczna, w 95% zamieszkana przez rodaków ojczyzna jest w swojej homogeniczności bardzo wyjątkowa. Wbrew pozorom – niewiele jest państw zamieszkanych przez jeden, jedyny naród. Wystarczy z resztą spojrzeć na mapę. Im kolor bardziej czerwony – tym bardziej jednolite jest państwo.
Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że Malezja, chociaż różnorodna, nie różni się tak bardzo od, np. Tajlandii czy Iranu. Nic bardziej mylnego. W tych dwóch ostatnich państwach społeczeństwo jest różnorodne, ale różne narody zamieszkują różne części kraju. Innymi słowy: ogromny Iran to tak naprawdę kilka “państw w państwie”. 90% mieszkańców np. Tabrizu to Azerowie, 90% mieszkańców Teheranu to Persowie. W Malezji, a zwłaszcza w okolicach Kuala Lumpur jest inaczej. Tu mieszkają WSZYSCY NA RAZ.
Na pierwszy rzut oka – wszystko jest ok.
44% Malajczyków, 43% Chińczyków, 10% Hindusów i kilka innych nacji.
Schody zaczynają się w momencie, gdy uświadomimy sobie, że ci “Chińczycy” to przecież kilka różnych grup etnicznych (w Chinach najwięcej jest narodowości Han – tu grup Hoklo i Hakka). Każda z grup posiada własne tradycje, własną kuchnie, własny język. Ba – przez setki lat obecności powstały tu zupełnie nowe narody, jak Baba Nyonya – Chińczycy, którzy przyjęli malajskie obyczaje, tradycje. Tak samo jest z Hindusami i… Malajczykami! Tak, nawet rdzenni mieszkańcy kraju mówią w kilkunastu (!!!) różnych językach, mają własne obyczaje i potrawy. Mają też różne religie, chociaż oficjalna wykładnia nazywa “Malajczykami” tylko tych, którzy wyznają islam. [Nasz niedawny gospodarz, pochodzący z Sarawaku na Borneo Leonard jest Dajakiem czyli “łowcą głów”. Nie wyznaje islamu, więc… nie jest Malajczykiem, chociaż oczywiście tu się urodził, wychował, mówi po Malajsku itp itd.]
Każda grupa ma swoje media – dzienniki, kanały TV i radiowe. Każda mówi w kilku różnych językach i… stołuje się w różnych restauracjach.
Ostatnie kilka dni spędzamy pracując. Za pomocą stronki help-x.net wynaleźliśmy fajną propozycję: w zamian za wikt i opierunek pomagamy w pracy biura podróży. I owszem – brzmi to tak samo interesująco, jak jest naprawdę!
Nasze biuro to tak na prawdę dwie firmy należące do jednej rodziny – wspomniane biuro podróży zajmuje te same pomieszczenia co hurtownia śrub, tłoków i wszelkich metalowych części. Właściciele, podobnie jak większość pracowników, to chińscy Malezyjczycy. Prócz nich przy biurkach siedzą też Malezyjczycy (a właściwie Malezyjki) właściwi i jedna Hinduska. Co chwila dzwoni telefon, co chwila ktoś go więc odbiera i rozmawia. Najczęściej słychać chyba mandaryński. Często też kantoński i malezyjski. Raz na jakiś czas – angielski, tamilski i hokien. Cóż poradzić – przynajmniej bez krępacji rozmawiamy po polsku.
Szaleństwo zaczyna się jednak dopiero podczas przerwy na lunch. O 13 wychodzimy z biura, jedziemy do knajpy (wcześniej wybranej przez współpracowników) i jemy “miejscowe” specjały, np. Bak Kut Teh (zupę typową dla ludów Taochew i Hokien) czy Hokkien Mee (kluchy ludu Hokien). Jednak zanim zjemy – trza jedzenie zamówić. A to, chociaż niby proste, nie jest tu takie oczywiste. Kelner, do którego ktoś mówił po kantońsku albo w hokien odpowiada po mandaryńsku, ktoś dorzuca trzy grosze po malajsku i pyta nas (po angielsku) czego się napijemy. Gdy już (po polsku) ustalimy i (po angielsku) odpowiemy, ktoś przekazuje to kelnerowi (po mandaryńsku).
Chociaż taka koegzystencja wygląda kolorowo i sympatycznie – zdajemy sobie sprawę, że to tylko połowa prawdy. Malezyjczycy jako naród, czują się strasznie zagrożeni dużą ilością “obcych” (i to obcych, którzy żyją tu od wieków, a wciąż zachowują swoje tradycje i język). Nie ma się co czarować – rząd Malezji robi wszystko, by utrudnić życie obcym (wyższe podatki, ceny mieszkań, brak szkół), a ułatwić “prawowitym mieszkańcom” (przeróżne ulgi). W efekcie od utworzenia Malezji rok rocznie przybywa “prawdziwych Malezyjczyków”. A Chińczycy i Hindusi? Żyją w przeświadczeniu, że kraj chce z nich zrobić obywateli drugiej kategorii… Szkoda. Nasze biuro bardzo nam się podoba.