• Menu
  • Menu

Seszelski weekend w skrócie

Plażowanie i podróżowanie wciągnęły nas tak bardzo, że nie chcieliśmy tracić czasu na poszukiwania kawiarenki internetowej. Ale dzisiaj w naszym bungalowie na plaży z dostępem do Internetu postaramy się szybko nadrobić zaległości!
[shashin type=”photo” id=”2040,2041,2042,2043,2044,2045,2046,2047,2048,2049″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]

Piątek
Po dogłębnym przestudiowaniu rozpiski autobusów na wyspie udało nam się namierzyć taki, który jedzie prosto z naszego hotelu na jedną z najpiękniejszych plaż na wyspie – Anse Intendance. Na miejscu okazało się, że miejsce jest naprawdę cudowne. Położona zupełnie na uboczu, otoczona wzgórzami porośniętymi tropikalną dżunglą, długa, półkolista i płaska, idealnie piaszczysta zarówno na brzegu jak i pod wodą może spokojnie uchodzić za plażę idealną. Właśnie to miejsce wybrał dla swoich klientów hotel ekskluzywnej sieci Banyan Tree. Naprawdę godny uznania jest fakt, że hotel nie zniszczył naturalnie pięknej plaży stawiając tam wielopiętrowy blok, a zakamuflowane w dżungli wille, których na dobrą sprawę nawet nie widać. Zapowiadało się, że to będzie naprawdę piękny dzień… W pewnej chwili poczuliśmy jednak niepokojące pieczenie na plecach, ramionach i twarzy. Game over – podstępne słońce, które od rana chowało się za chmurami zmyliło naszą czujność bladych europejczyków i pomimo, że żaden promień nie dotknął naszej skóry byliśmy bardzo mocno opaleni. Jak okazało się aż za mocno. Wróciliśmy do hotelu leczyć bolące ramiona i obserwować gwiazdy sącząc piwko na plaży.

Weekend
Kolejne 2 dni spędziliśmy w miłym towarzystwie couchsurferki. Jessie pochodzi z Nowej Zelandii, ale zbliżając się do 30-tki postanowiła rzucić pracę i wyruszyć w 7-miesięczną podróż po świecie. W międzyczasie dostała ofertę (fatalnie, jak sama przyznaje, płatnej) pracy na Seszelach, w Victorii. Bez zastanowienia zgodziła się i od 3 tygodni pracuje jako prawnik w seszelskim sądzie najwyższym. Jako że dopiero co się tu przeprowadziła i nie ma wielu nowych bliskich znajomych chętnie i często udostępnia swoją dodatkową sypialnię turystom z całego świata. Tak się też złożyło, że oprócz nas gościła w tym samym czasie Marcel, dziewczynę z RPA, której historia jest równie ciekawa. Marcel od zawsze marudziła swojemu chłopakowi, że w swoim życiu chciałaby robić coś ciekawego – najchętniej pracować na łodzi. W ten sposób można zwiedzić cały świat i poznać nowych ludzi, a oprócz tego odkładać praktycznie całą swoją wypłatę, na którą co miesiąc składa się okrągłe sumka. Na łodzi ma się miejsce do spania i wyżywienie, a na środku oceanu mało jest pokus do wydawania pieniędzy. Chłopak zawsze mówił na granicy żartu, kpiny i gorzkiej prawdy, że przecież nigdy się na to nie odważy i po co ta cała paplanina? Niewiele później ich drogi się rozeszły, a Marcel uznała że najwyższy czas pokazać mu swoją zawziętość i determinację. I zaciągnęła się na łódź!
Na Seszele przyjechała dwa dni po nas ze swoim nowym chłopakiem. Ma zaledwie 23 lata, a właśnie został kapitanem dużej łodzi czarterowej. Miał dołączyć do składu właśnie tu. Marcel zaś przyjechała popytać w porcie, czy gdzieś kogoś nie szukają, bo – jak mówiła ze smutkiem – jeżeli niczego tu nie znajdzie będzie musiała wrócić do Hiszpanii, bo na Majorce dogadana jest na pracę od marca, ale wtedy będzie daleko od swojego chłopaka. To dopiero rozterki, prawda? 😉


Weekend upłynął nam leniwie. W sobotę byliśmy na paradzie karnawałowej, o której nie będziemy Wam za dużo pisać – wystarczy przecież, że pokażemy trochę zdjęć, jak pijąc drinka z lokalnego rumu Takamaka, soku z mango i mleczka kokosowego mieszanego bezpośrednio w świeżo świętym kokosie oglądamy coraz to ciekawiej przebranych artystów. W niedzielę wybraliśmy się wszyscy razem na plaże Bou Vallon. To właśnie tu najwięcej jest mniej lub bardziej luksusowych hoteli i drogich restauracji. Niestety, plaża nie zrobiła na nas dobrego wrażenia. Być może to kwestia odpływu, może pogody a może zupełnie czegoś innego. Spokojnie możemy teraz czuć się bardziej usatysfakcjonowani od klientów Hiltona – nasza wycieczka kosztowała mniej, a widoki, które podziwialiśmy były o wiele ładniejsze. Na plaży jedliśmy świeże owoce z przydrożnego stoiska (kokosy, mango, marakuja, papaja), a po powrocie do domu Ada ugotowała dla wszystkich pyszny obiad. Na Seszelach w niedziele sklepy są raczej pozamykane, więc level trudności był podniesiony – mogliśmy korzystać tylko z skromnych zapasów w lodówce Jessie. Nie muszę chyba pisać, że misja skończyła się ogromnym sukcesem 😉

Poniedziałek
W poniedziałek rano Marcel poszła do portu na bardzo oryginalną w formie “rozmowę kwalifikacyjną”, Jessie poszła do pracy w małym biurze bez dostępu światła dziennego, a my poszliśmy w poszukiwaniu biletów na prom albo samolot, które dowiozą nas na kolejny cel naszej podróży, wyspę Praslin. Okazało się, że niestety wszystkie bilety na samoloty tego dnia są już wyprzedane, całkiem więc zadowoleni z obrotu sprawy zdecydowaliśmy się na prom o 16.30. Dodatkowy czas na Mahe wykorzystaliśmy na wycieczkę do fabryki herbaty położonej wysoko w górach. Plan byłby wspaniały, gdyby nie to, że: 1) pani w informacji turystycznej pokierowała nas do złego autobusu, 2) kiedy już niczego nieświadomi się w nim znaleźliśmy kierowca poinformował nas o pomyłce, ale uspokoił, że wystarczy że przejdziemy się na 20-minutowy spacerek za końcowym przystankiem autobusu i będziemy na miejscu, 3) 20-minutowy spacerem okazał się ponad godzinną wspinaczką na sam szczyt góry. Zdesperowani i zmęczeni próbowaliśmy zatrzymywać przejeżdżające samochody. Kiedy w końcu mili panowie zdecydowali się nas podwieźć z przerażeniem stwierdziliśmy, że fabryka jest po drugiej stronie góry i jeżeli chcielibyśmy dojść tam na pieszo zajęłoby nam to pewnie cały dzień. A kiedy byliśmy już na miejscu okazało się, że: 4) fabryka była dzisiaj zamknięta dla zwiedzających. Na pocieszenie wypiliśmy po filiżance lokalnej herbaty i zjedliśmy ciasto drożdżowe reklamowane jako typowo seszelskie. Obrażając się na transport publiczny wróciliśmy stopem z lokalnym proboszczem.
Prom nie zaspokoił naszych oczekiwań rejsu widokowego. Był raczej łódką zasuwającą na pełnej prędkości i skaczącą na falach, gdzie każde wstanie z krzesła mogło skończyć się wybiciem zębów o najbliższy uchwyt. Na szczęście szybko byliśmy na miejscu i rozgościliśmy się w naszym bungalowie na plaży, gdzie zostajemy jeszcze na 2 kolejne noce. W czwartek płyniemy na La Digue. Trzecia co do wielkości wyspa Seszeli jest już na tyle mała, że podobno nie ma na niej ani jednego samochodu 🙂 Nie możemy się doczekać!