• Menu
  • Menu

Trekking z Malino do Ramma, południowy Celebes, Makassar

Moja inszallah przyszła teściowa, czyli mama Łukasza, opowiedziała nam kiedyś ciekawą anegdotkę. Pewnego dnia na spacerze po Marymoncie spotkała miłego pana, który wyprowadzał na spacer swoje zwierzątko domowe, czyli… świnkę. Mocno zdziwiona niespotykaną sytuacją zagadnęła właściciela świnki, co to za szalony pomysł trzymać wieprzka w domu. Okazało się, że świnka dumnie nazywa się Boczuś i jest potulnym, udomowionym zwierzątkiem. Po miłej pogawędce pożegnali się, a pan od świnki pochwalił się, że to nie pierwszy raz obcy ludzie interesują się Boczusiem i jest już przyzwyczajony do odpowiadania na wciąż powtarzające się pytania.

W pierwszy weekend po przyjeździe na Sulawesi poczułam się trochę jak Boczuś. Właśnie rozpoczęłam moją półtoramiesięczną podróż, a pierwszym przystankiem na mojej trasie był Makassar, stolica południowego Sulawesi. W piątek wieczorem z lotniska odebrał mnie Ceba, mój nowy i naprawdę wspaniały przyjaciel z Makassaru. Ceba jest znajomym Asonka, Jawajczyka, który mieszka i pracuje na Bali i chyba żadna moja wizyta tam nie zakończyła się sukcesem bez jego nieopisanej pomocy. Kiedy dowiedział się, że teraz zmierzam w kierunku Sulawesi, od razu zorganizował mi opiekę Ceby.

Moja trasa miała rozpocząć się z kopyta – z lotniska pojechaliśmy do pokoju, który wynajmuje Ceba, gdzie zrobiliśmy szybkie przepakowywanie i ruszyliśmy w góry na 3-dniową wycieczkę. Jeszcze nie wyjechaliśmy z miasta, kiedy podczas krótkiego przystanku na poprawienie ułożenia bagaży na motorku zagadnął nas przypadkowy przechodzień. Najpierw, jak to Indonezyjczycy mają w zwyczaju, nieproszony przyłączył się do naszych zmagań z wielkim plecakiem, a na odchodne zagadnął „bule darimana?”, co w kontekście sytuacji znaczyło oczywiście uprzejme „a biały skąd pochodzi?”, chociaż w moich uszach zabrzmiało bardziej jak „a białasa skąd wziąłeś?”. Pytanie puściłam mimo uszu, ale kiedy kilka godzin później, na szlaku, mijani wędrowcy zapytali Cebę, czy jest moim porterem, poczułam się jak kompletny Boczuś. Fakt, że mieliśmy tylko jeden plecak i akurat niósł go Ceba nie znaczył przecież, że jako biały w górach potrzebuję pomocy tragarza…! Koniec tego dobrego – pomyślałam. Jedyne rozwiązanie to zachowywać się jak Indonezyjczycy, a nie świnka na wybiegu. Zgodnie z tą myślą złamałam chyba wszystkie zasady, których przestrzeganie zalecają przewodniki po dalekich krajach.

1. Nasz trekking zaczęliśmy o 1 w nocy i maszerowaliśmy po ciemku do 4 rano. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia, ale uznałam, że ta rozwianie tej tajemnicy wspinaczki wcale mi nie ułatwi, a odejmie za to romantycznego absurdu całej sytuacji.
2. Powiedzenie, że przez 3 dni się nie myłam nie oddałoby sedna sprawy. Mówiąc obrazowo, jak ubrałam się w piątek rano w Dżakarcie, tak zdjęłam te ubrania w niedzielę wieczorem. Warto dodać, że pierwszego i trzeciego dnia spociłam się i to nie jak świnka, tylko jak mysz.
3. Jedną z części mojego ciała, których chyba ani razu nie umyłam przez te 3 dni były moje dłonie. Ma to duży wpływ na punkt czwarty, który mówi o tym, jak…
4. Wreszcie przekonałam się do jedzenia rękami. W asortyment naszej kuchni biwakowej wchodziły tylko 2 łyżki i tak się złożyło, że zanim się którejś z nich doczekałam, wypadało zacząć jeść. Rozejrzałam się, jak radzą sobie pozostali i okazało się, że tym razem nie mam wyboru.
5. Podczas jednego ze spacerków po okolicy piłam alkohol nieznanego pochodzenia…
6. … którym częstowali mnie nieznajomi.
7. Dokładniej – trzy różne rodzaje alkoholu…
8. …z jednego kieliszka z 10 innymi osobami bez zbędnego mycia.
9. Przez pierwsze dwa dni usilnie powstrzymywałam się od picia wody ze strumyka płynącego środkiem polanki. Ugotowany w niej ryż, makaron i kawę tłumaczyłam faktem, że przecież bakterie w 100 stopniach… i tak dalej. Trzeciego dnia zorientowałam się, że przecież z tego samego strumyczka zaczerpniemy wody do bidonów na drogę powrotną, a nie oszukujmy się – nie dam rady przecież przejść 4 godzin górami bez łyka wody.
10. Kolejnym argumentem przemawiającym za wodą ze strumyka był fakt, że nawet jak się jej nie napiję, to muszę umyć w niej zęby i umyć naczynia…
11. …a woda, jak to w górskich strumykach bywa, była przeraźliwie zimna, więc żadna z tych dwóch czynności nie należała do przyjemnych.
12. Momentem przeistoczenia się ze świnki w człowieka okazała się jednak droga powrotna. Trekking powrotny zaczyna się bardzo ostrym i długim podejściem pod górę, które jest zdecydowanie najtrudniejszym fragmentem całej trasy. Założyłam sobie w duchu, że jak już pokonamy pierwszą górkę i zrobi się łatwiej, bohatersko zaproponuję Cebie, że mogę trochę ponieść 20-kilogramowy plecak. Podczas nocnej przeprawy zmieniłam go na niecałą godzinę i nogi mocno się pode mną uginały… Dość niespodziewanie Ceba po kilkunastu minutach marszu zapytał czy może nie poniosłabym plecaka przez chwilę pod górę, bo on jest już zmęczony. Udało chyba mi się ukryć panikę w oczach i dzielnie przejęłam bagaż. A jak już się rozpędziłam pod tą górkę… to doniosłam go aż do samego końca ku szalonej radości wszystkich naszych towarzyszy! Koledzy i jedyna koleżanka prawie piali z zachwytu, jaki to odważny białas im się trafił, a ich znajomi, których notorycznie spotykaliśmy po drodze patrzyli z zazdrością na Boczusia obciążonego 20-kilogramowym plecakiem, z którego lał się pot. A Boczuś szedł jak taran przed siebie skupiając się na śliskiej i stromej ścieżce zamiast na oszałamiających widokach.

Chyba się udało. Na polance zwanej Ramma oprócz nas biwakowało kilkaset osób – młodzieży z Makassaru i okolic. Kilku lub kilkunastoosobowe grupy znajomych przybywały przez cały piątek, sobotę i noc pomiędzy nimi. W niedzielne popołudnie na wąskiej ścieżce zrobiło się bardzo tłoczono w odwrotnym kierunku. Przy każdym obozowisku wisiała flaga Indonezji (w niedzielę obchodzono Dzień Niepodległości), a przy niektórych oficjalne flagi paczek znajomych.

Dwa dni w górach upłynęły wszystkim na słodkim lenistwie, spaniu w namiotach lub przed, gotowaniu obiadów na turystycznych palnikach i spacerowaniu po okolicy owiniętym w sarongi. Wieczorem paliły się ogniska i słychać było indonezyjskie piosenki przy akompaniamencie gitar. Urzekło mnie w całym spędzie to, że byłam chyba jedyną osobą w promieniu kilku kilometrów, która mówiła po angielsku, nie wspominając nawet o tym, że być może byłam pierwszym białym w ten miejscu – Ramma to popularne miejsce trekkingowe tylko dla lokalnych amatorów wspinaczek. Mój widok budził duże poruszenie, ale jak mantrę odpowiadałam „z Dżakarty” na nagminnie powtarzające się pytanie „skąd jesteś?” tak bojowym tonem, jak tylko małe świnki potrafią.

Jeżeli w ciągu najbliższego tygodnia nie będę pisała relacji z pobytu w indonezyjskiego szpitala, cały weekendowy wypad uznam za wielki sukces. Udało mi się odczuć coś, czego nigdy nie zaznałam w podróżach – przyjemnej nudy, spokoju i zatrzymania. Poleżałam w hamaku, piłam kawę za kawą i empatycznie partycypowałam w przyjemnej atmosferze. Moja znajomość indonezyjskiego pozwalała mi tylko na załapanie tematu rozmowy bez zbędnych niuansów takich jak sens żartów albo podział na role w dyskusji. Pomimo tego było naprawdę super. A najbardziej chyba cieszę się, że pod koniec weekendu nie byłam już Boczusiem. Chyba za którymś razem, kiedy moje zachowanie niezgodne z oczekiwaniami moich znajomych w stosunku do zmanierowanej Europejki wzbudziło ich niewielki podziw, zmieniłam się w jakieś inne zwierzątko. Inszallah był to jeż białobrzuchy.