Od naszej wielkiej azjatyckiej przygody minął już rok. W tym czasie nasze głowy zaprzątał głównie powrót do warszawskiego stylu życia, sposoby radzenia sobie z przeraźliwym mrozem +4 stopnie Celsjusza i obmyślanie strategii zdobycia władzy nad światem. W wolnych chwilach pracowaliśmy, a zarobione pieniądze lokowaliśmy w funduszu wsparcia wszystkim znanego baru na rogu Chmielnej i Jana Pawła. Na szczęście pomimo tej odpowiedzialnej roli, którą zdecydowaliśmy się wziąć na swoje barki, udało nam się odłożyć kilka milionów indonezyjskich rupii i 10 sierpnia pojechałam na Moje Wielkie Wakacje.
Kocio Tours poleca: Muzułmańska Europa i pierwsze kroki na Czarnym Lądzie
Organizując tę wycieczkę pomyślałam sobie, że gdybym pracowała w jednym z dużych biur podróży i była odpowiedzialna za wymyślanie tych wszystkich marketingowych bzdur, to właśnie tak nazwałabym moją wyprawę. Brzmi frapująco i niebezpiecznie, a chyba właśnie tego szukają wszyscy wczasowicze wybierający się na wakacje z biurem podróży?
Po kilkutygodniowych pertraktacjach z samą sobą, wielokrotnym sprawdzeniu cen biletów i przeanalizowaniu kilku innych czynników zdecydowałam się na południową Hiszpanią, czyli Andaluzję oraz Maroko. Nie powiem, żeby była to jakoś dogłębnie przemyślana decyzja, ponieważ czynnik emocjonalny i wrodzona spontaniczność zrobiły swoje. Było jednak kilka aspektów, które brałam pod uwagę.
Po pierwsze szukałam miejsca ciekawego i interesującego, co akurat nie było dużym wyzwaniem. Zależało mi też na dobrym stosunku ceny przelotu i kosztów utrzymania na miejscu oraz otwartości lokalnych mieszkańców i innych podróżników na nowe znajomości. Miało to duże znaczenie o tyle, że wiedziałam że jadę sama. Nie chciałam więc zanudzić się na śmierć, bo miesiąc sama ze sobą to trochę za długo dla takiej gaduły jak ja. Ale co też idzie za samotnym wyjazdem – brałam pod uwagę bezpieczeństwo w regionie. Wiem, że pod tym względem być może Maroko nie jest najlepszym z możliwych wyborów, ale nauczyłam się już, że odpowiednia dawka ostrożności i zdrowego rozsądku może uratować każdego podróżnika przed wieloma hipotetycznymi nieprzyjemnościami. Nie bez znaczenia pozostał też fakt, że Hiszpania jest moim odwiecznym niezrealizowanym marzeniem (kiedyś tam zamieszkam, zobaczycie!), a Maroko przyciągało naszą uwagę od dłuższego czasu – przed naszą pierwszą wyprawą do Iranu w 2010 roku do ostatniego momentu było naszą alternatywą na opcję nie otrzymania wiz na Bliski Wschód.
I oto jestem! Moje dwa tygodni w Andaluzji i trzy w Maroko rozpoczęły się wspaniale. Późnym wieczorem w poniedziałek wylądowałam w Maladze. Powitał mnie przyjemny upał i moja pierwsza Couchsurfingowa gospodyni – Olga. Olga pochodzi z Mińska, jest Białorusinką i po wielu doświadczeniach podróżniczych zdecydowała, że to właśnie Malaga będzie jej miejscem na Ziemi. Ostatecznie sprowadziła się tutaj zaledwie 3 miesiące temu, ale tyle czasu wystarczyło jej, żeby doskonale się tu zaklimatyzować. Ma mnóstwo znajomych, wszystkie knajpy i knajpeczki w centrum zna jak własną kieszeń i udało jej się już nawet poznać i przywłaszczyć sobie przystojnego Hiszpana.
Malaga – Tourist Guide dla leniwych
Malaga to miasto portowe, co dla niezorientowanych oznacza że leży na wybrzeżu. Możemy więc spodziewać się tu plaży. Radziłabym jednak pohamować swoją wyobraźnię, ponieważ plaża miejska (jak zawsze) nie zachwyca. Owszem, jest gdzie się wykąpać i wystawić boczki na słońce, ale żwirowaty piasek i czyhające za plecami wielkie miasto nie zachęcają do wielogodzinnego plażowania. Warto raczej poszwędać się po wąskich uliczkach w centrum miasta, odwiedzić kilka tapas barów, a na końcu kupić tinto de verano w plastikowej butelce, jednorazowe kubeczki i worek lodu i zakończyć pierwszy dzień wakacji nocną posiadówą na plaży i kąpielą w morzu po ciemku. Substytut hiszpańskich wakacji w polskich warunkach można stworzyć rozkładając dmuchany basen na balkonie i przygotowując „wakacyjne wino” w domu – do marnej klasy czerwonego, wytrawnego wina dorzucamy sporo lodu, po plasterku cytryny i pomarańczy i dopełniamy Spritem albo Fantą. Ten specyfik piją tu wszyscy i nazywają go rozkosznie „sangrią dla ubogich”.
Pierwszą informacją, jaką tylko uraczyła mnie Olga po przybyciu była zapowiedź najlepszej imprezy w roku – ferii! Feria to ponad tygodniowy (weekend + 5 dni roboczych + weekend) festiwal rozlewający się na całe miasto i przyciągający tłumy turystów głównie w innych hiszpańskich miast, ale również z zagranicy. Swój początek miała w 1491 roku, kiedy mieszkańcy świętowali 4 rocznicę przejęcia miasta przez chrześcijan (18 sierpnia 1487). Początkowo obchody miały łączony charakter – obowiązkowym elementem była procesja i msza święta, lecz dziś pozostał już tylko hedonistyczny aspekt zabawy, tańca i pijaństwa.
Feria zaczyna się w piątek o północy pokazem fajerwerków, a wszystkie atrakcje usytuowane są w dwóch lokalizacjach. W historycznym centrum miasta odbywa się „feria de dia”, czyli dzienna odsłona szaleństwa kolorów, muzyki na ulicach i Cartojal (słodkie, młode, białe wino będące jedną z największych atrakcji ferii. Sprzedawane jest w butelkach dwóch różnych wielkości i różowymi jednorazowymi kieliszkami o pojemności ok. 100ml). Wieczorem („feria de la noche”) większość biesiadników przenosi się do specjalnie zbudowanego na ten wyjątkowy tydzień miasteczka na przedmieściach. Tam różne restauracje, bary i kluby budują swoje tymczasowe lokale, gdzie można zjeść, potańczyć i obejrzeć występu przewidzianych artystów. Teren jest ogromny i bardzo zróżnicowany – do niektórych „boksów” nie zostaliśmy wpuszczeni ze względu na niewystarczająco elegancki wygląd, gdzie indziej piliśmy duże piwo po 1 €, a w jeszcze innym miejscu oglądaliśmy występy przedszkolaków w oryginalnych strojach do flamenco. Nie muszę chyba więc tłumaczyć, jak bardzo jestem rozczarowana sobą, że tego dnia zapomniałam aparatu…
Plan mojego wyjazdu z założenia miał być elastyczny, ale nie spodziewałam że dam się zbałamucić już 10 minut po przyjeździe. Bez wątpliwości zmodyfikowałam plany tak, żeby wylądować w Maladze z powrotem na weekend i na własnej skórze doświadczyć szaleństwa Ferii. W międzyczasie udało mi się odwiedzić Granadę i owianą ogromną sławą twierdzę Alhambra. Na szczęście tym razem nie zapomniałam aparatu, więc kolejna notka będzie bogatsza w relację wizualną 😉