Pierwsze dni w Barcelonie mijają nam wspaniale. Rozleniwione (i zachwycone!) perspektywą spędzenia 10 dni w tym pięknym miejscu zdecydowałyśmy najpierw zwiedzić dokładnie… plażę 😉 Jakież było nasze rozczarowanie! Ada – przyzwyczajona do pustych i odludnych plaż na nadbałtyckim Helu oraz rajskich, schowanych przed ludzkim okiem oaz spokoju na Seszelach prawie uciekła w popłochu na widok wąskiego pasa usypanego przez człowieka żwiru, gdzie z jednej strony są wieżowce (co mimo wszystko rujnuje obraz naturalnego, sielskiego wypoczynku) a z drugiej tłumy ludzi i wrzeszczące dzieci. Najlepszy obraz tego, jak postrzegam barcelońskie plaże znajdziecie wpisując w Google Grafika “chińska plaża” 😉
Ada desperacko szuka lepszej plaży.
Wieczorem poszłyśmy na pierwszy, tradycyjny spacer po…
Okolice Starego Miasta zrobiły na nas doskonałe wrażenie. Mogę spokojnie powiedzieć, że Barcelona to miasto idealne – stare miasto jest prawdziwie stare, małe, wąskie uliczki mają niepowtarzalny klimat, knajpki swój własny styl, nie ma śmieci, nie ma kiczu i tandety na straganach, jest drogo, jak na stare miasto przystało i można się porządnie zgubić. Myślę, że każdy turysta odwiedzający Barcelonę jest zachwycony, bo deptak Rambla i otaczające go stare dzielnice El Raval, Barri Gotic i Ciutat Vella spełniają wszystkie turystyczne oczekiwania.
Następnego dnia niespodziewanie zastała nas sobota 😉 Uciekając przed zasilonymi przez weekendowych turystów tłumami dotarłyśmy do oddalonego o 30 km na południowy-zachód miejscowości Sitges. Oklapły nam trochę uszy, kiedy zorientowałyśmy się, że to malownicze miasteczko nie jest tylko naszym odkryciem, a turystycznym kurortem, na dodatek szczególnie ukochanym przez gejów 😉 Na szczęście tu weekendowe tłumy nie dotarły, było raczej miło i spokojnie. Miasteczko zaś bardzo ładne, zadbane i chętne do okazania każdemu zagubionemu turyście wszystkich swoich uroków.
Bardzo fajny, lokalny Tapas Bar, który sprawił, że zboczyłyśmy z naszego szlaku zwiedzania na dwa piwa i kilka przekąsek 😉
Na koniec wybrałyśmy się na lokalny przysmak – paelle, czyli rodzaj potrawy bliski risotto, gdzie na jednej patelni gotuje się ryż razem z dodatkami: warzywami, owocami morza, mięsem i przyprawami. Paella była wspaniała, a popijana do niej sangria chyba nawet jeszcze lepsza 😉 Na deser zamówiłyśmy Crem Catalan, czyli lokalny deser, który można porównać do połączenia smaków cremu brule i koglu-moglu. Największe zdziwienie czekało nas jednak przy wyjściu z Restauracji Boccalino, kiedy okazało się że knajpa którą wybrałyśmy ze względu na atrakcyjność menu i przystępne ceny cieszy się wielką popularnością i przed wejściem w sobotni wieczór stoi dość długi ogonek gości czekających na wolny stolik i specjały przygotowane przez kucharzy tylko dla nich. Muszę przyznać, że pierwszy raz zdarzyło mi się zjeść w tak popularnej knajpie (czekający na kolację klienci są zawsze najlepszą rekomendacją) i muszę przyznać, że może być to niezły klucz podczas kolejnych wyborów miejsc na kolację, bo było pysznie! 😉