• Menu
  • Menu

Pelabuhan Ratu – u Królowej Morza Południowego

Jawę otaczają dwa zupełnie różne morza. Te na północy, Morze Jawajskie, znane jest ze spokojnych wód. Od zawsze bardziej łączyło niż dzieliło umożliwiając transport między indonezyjskimi wyspami. To tu rozwijały się wszystkie cywilizacje, tędy prowadziły szlaki lokalnych i zamorskich handlarzy. Tu powstały też największe miasta Indonezji: Dżakarta i Surabaja.
Mapa
A południe? Południe jest zupełnie inne. To wybrzeże oblewa groźne Laut Selatan – Morze Południowe.
Tu o wiele trudniej żeglować – fale mają po kilkanaście metrów, a prądy są silne i szybko znoszą daleko od brzegu. Pogoda jest dużo bardziej kapryśna i jakby tego było mało – wzdłuż wybrzeża przebiega granica płyt tektonicznych. Region regularnie nawiedzają teoretycznie niegroźne trzęsienia ziemi wywołujące fatalne w skutkach fale tsunami.
Nigdy nie słyszeliście o Morzu Południowym? Nic dziwnego – morze takie nie istnieje. Podobnie jak legendarne dla starożytnych Rzymian “Morze Atlasa” okazało się być ogromnym Atlantykiem, tak cały świat nazywa dziś “Morze Południowe” Oceanem Indyjskim.
[shashin type=”photo” id=”4894″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Mieszkający na południu Jawy sundajczycy traktują wielką wodę z ogromnym respektem obdarzając ją niemal religijną czcią. Od setek lat wierzą w Królową Morza – Nyai Roro Kidul, która decyduje o życiu i zdrowiu wszystkich mieszkańców wybrzeża. Do dziś panuje przesąd, że wchodząc do wody nie należy zakładać na siebie zielonego, zarezerwowanego dla królowej koloru. Do dziś również portret królowej znajdziemy w każdym okolicznym hotelu. Ba! W niektórych znajdują się podobno pokoje urządzone i zarezerwowane tylko dla niej.
Sympatyczny nadmorski kurort położony raptem 100 kilometrów od Dżakarty nazwano właśnie na jej cześć: Pelabuhan Ratu to po sundajsku “Zatoka Królowej”.

100 kilometrów? To co w Europie oznacza nieco ponad godzinę podróży – w Indonezji nie jest takie proste. Dojazd komunikacją publiczną (pociągami/autobusami) zająć może nawet 10 godzin. Od czego jest jednak nasz ulubiony Couchsurfing?! Ryan, fan surfingu z Dżakarty, regularnie jeździ nad morze zupełnie pustym samochodem. Tym razem na weekendowy wyjazd zebrał małą ekipę ekspatów, którzy swoje wolne dni chcą spędzić jak najdalej Wielkiego Duriana: nas oraz dwójkę Holendrów. Razem spędziliśmy bardzo sympatyczny, chociaż dość deszczowy weekend.

[mapsmarker marker=”1″]
Pelabuhan Ratu to małe miasteczko, którego przedmieścia ciągną się kilometrami wzdłuż wybrzeża oceanu. Wielkie fale przyciągają amatorów surfingu z kraju i zagranicy, ciężko jednak powiedzieć, że miejsce jest popularne. Okoliczne plaże o ciemnym piasku, chociaż bardzo malownicze są raczej puste: pojedyncze osoby surfują co kilkaset metrów.
Kursy surfingu są tu wyraźnie tańsze niż choćby na Bali. Cały dzień szkolenia to raptem 150.000 rupii, czyli jakieś 35 złotych. Adzie szło na tyle dobrze, że i Łukasz planował przyłączyć się następnego dnia. Misterny plan pokrzyżowała jednak pogoda.
[shashin type=”photo” id=”4880″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Chociaż pochmurna sobota zmieniła się deszczową niedzielę okazało się, że nie będziemy narzekać na nudę. Nie bez znaczenia była tu kreatywność Ryana, organizatora eskapady, który był doskonale przygotowany na taką ewentualność.

Godzinę jazdy na zachód od Pelabuhan Ratu znajduje się miasteczko Sawarna, a na wybrzeżu obok niej miejscowa atrakcja – skały Tanjung Layar (dosłownie: Przylądek Żagiel). Miejsce te jest areną długotrwałej walki: bariera twardych bazaltowych skał od wieków nie daje się pokonać napierającemu “Południowemu Morzu”.
[shashin type=”photo” id=”4896″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Ogromne, kształtem przypominające żagle samotne skały widać podobno świetnie od strony morza. Od zawsze fascynowały też miejscowych – i dziś silna jest tu wiara w Królową Morza.

Niedaleko, 2 kilometry od Sawarny znajdziemy kolejny ciekawy punkt: jaskinię Lalay. W cenie biletu (1.25 zł od osoby) uwzględniono opiekę dwóch służących oświetleniem przewodników pomagającym poruszać się po wypełnionym wodą, błotnistym wnętrzu.
[shashin type=”photo” id=”4903″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]

W okolicę jaskini i na przylądek nie sposób dostać się samochodem: drogi do nich są wąziutkie i prowadzą przez wiszące mosty. Najlepszą alternatywą dla kilkukilometrowego spaceru jest więc wynajęcie ojeka w Sawarnie. Przyjemność taka (przejazd Sawarna – Tanjung Layar – jaskinia Lalay – Sawarna) kosztuje raptem 50.000 rupii czyli 12 złotych od osoby.

Wracając z Sawarny zahaczyliśmy o jeszcze jedną atrakcję – gorące źródła Cisolok. To miejsce zrobiło na nas największe wrażenie, co może być zaskakujące, bo dotarliśmy tam grubo po zachodzie słońca i na dobrą sprawę… niewiele widzieliśmy.
W pogodne dni Cisolok jest podobno szalenie popularnym uzdrowiskiem. W weekendy przyjeżdżają tu podobno tysiące “kuracjuszy” chcących zaznać leczniczych właściwości wód, które ogrzewa leżący nieopodal wulkan Salak. W pochmurne deszczowe noce jest jednak zupełnie inaczej – nasz samochód był jedynym na ogromnym ciemnym parkingu. Nie znalazł się też nikt kto chciałby pobrać od nas 7 złotych opłaty wstępu. Na szczęście Ryan był w Cisolok nie raz. Po przebraniu się w kostiumy przeszliśmy przez szpalery zamkniętych sklepów i bez problemu trafiliśmy do rzeki i gejzerów.
Oświetlając sobie drogę telefonami szliśmy wzdłuż ciepłego, śmierdzącego siarkowodorem strumienia. Z czasem temperatura wody zaczęła wzrastać, szum wody stawał się coraz głośniejszy, a słabiutki strumień światła z telefonu zaczął być przysłaniany coraz większą ilością pary. Kiedy wyłączyliśmy przemoknięte komórki, a lampa błyskowa w aparacie odmówiła współpracy pozostało iść dalej w totalnej ciemności. Ostrożnie stawiając każdy krok i unikając gorących kałuż szliśmy po omacku do miejsca, gdzie zimna woda rzeki miesza się z wytryskującym spod ziemi ukropem z gejzeru. Dalej iść nie było sensu – ściana wrzątku. Tam, na wymacanych przez siebie kamieniach mogliśmy usiąść i rozkoszować się gorącym prysznicem i absurdem tej sytuacji.
[shashin type=”photo” id=”4918″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Spotkanie z “niewidzialnym” gejzerem, który w każdej sekundzie pompuje 35 litrów wrzątku na wysokość 5 metrów było dla nas totalną abstrakcją: trochę jak w niebie, ale trochę jak w piekle.

Wyprawa do królestwa Nyai Roro Kidul bardzo, ale to bardzo nam się podobała. Chociaż Wielki Durian strasznie nas pochłonął i był to na dobrą sprawę nasz pierwszy taki weekendowy wyjazd – już nie możemy się doczekać podobnych eskapad.
[shashin type=”albumphotos” id=”131″ size=”small” crop=”y” columns=”3″ caption=”y” order=”date” position=”center”]