Na wyspie Penang, a właściwie w największym na niej mieście George Town spędzimy zaledwie trzy i pół dnia. To niewiele, szczególnie w kontekście naszej nowej niepisanej tradycji, że w każdym nowym miejscu zostajemy co najmniej tydzień. Nie nudzimy się i już na samą myśl o wyjeździe robi nam się żal tych wszystkich ciekawych miejsc, których nie zdążymy zobaczyć i tych fantastycznych potraw, których nie spróbujemy. Postanowiliśmy jednak, że czas trochę przyspieszyć naszą podróż, bo jeszcze sporo przed nami.
[shashin type=”photo” id=”3362″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
O tym, że George Town znajduje się na liście UNESCO pisaliśmy już w ostatniej notce. Wspomnieliśmy też, że to dzięki kolonialnej architekturze i niebywałemu klimatowi, który ona tworzy. Szczerze mówiąc ciężko napisać o George Town wiele więcej… Nic nie zastąpi choćby krótkiego spaceru po okolicy, żeby na własne oczy zobaczyć ciekawe detale na fasadach piętrowych domów w ścisłej zabudowie oraz przebijających wszędzie elementów chińskiej tradycji i kultury – czy to w postaci małych kapliczek, powciskanych tu i ówdzie świątyń czy po prostu chińskich napisów nad drzwiami domów. Warto uważnie obserwować mijane budynki bo właśnie te drobne różnice podpowiadają nam czy nadal krążymy po Chinatown, czy dotarliśmy już do Little India. Ta dzielnica rozkwita po zmroku – wczoraj tylko przemknęliśmy między sklepami dudniącymi bollywoodzką muzyką, hinduskimi rodzinami przechadzającymi się swoją reprezentacyjną ulicą a kuszącymi zniewalającymi zapachami restauracjami z naszym ulubionym, hinduskim jedzeniem. Dziś wieczorem musimy tam wrócić na dłużej. I to nie tylko na kolację, ale też…
Ach, hinduska kolacja!!! Ależ się rozmarzyłam! W Warszawie z namaszczeniem traktowaliśmy każdy dzień, kiedy w planach była Tandoori Chicken lub Mutton Masala. Ponieważ w Polsce hinduskie restauracje są drogie (niestety, 70 zł to minimum jakie musimy przeznaczyć na kolację dla dwóch osób) pozwalaliśmy sobie na takie frykasy tylko ze specjalnej okazji – urodzin, rocznicy, gorszego dnia, brzydkiej pogody… 😉 U Hindusa jadaliśmy naprawdę rzadko. Tu, w Malezji, hinduska społeczność jest dość liczna (nie bez powodu mają nawet swoje dzielnice!), więc dostępność ich lokalnych przysmaków jest większa, a i ceny niższe. Nasze “święto lasu” zaczęło się na Langkawi, gdzie znaleźliśmy knajpę serwującą zarówno malajskie jak i hinduskie potrawy, gdzie za dwie miseczki aromatycznego sosu w wersji wege (curry z ziemniakami i curry z jajkiem) płaciliśmy niewiele ponad 10 zł, a w wersji mięsnej powiedzmy 27 zł (12 za curry z baraniną i 15 za ogromną miskę butter chicken masala, czyli hinduskiej klasyki). W Warszawie mając do dyspozycji 30 zł można nieśmiało zacząć zerkać na listę dań głównych, ale tylko pod warunkiem, że przyszliśmy na kolację sami. A do tego rodzaju posiłku zawsze domawia się oddzielnie biały gotowany ryż (ok. 1,5-2 zł) lub pszenny placek Naan wypiekany w piecu Tandoori (2-4 zł w zależności od dodatków. Można zamówić wersję z czosnkiem, masłem, sezamem, serem, kurczakiem itd.).
Po przybyciu na Penang oniemieliśmy! Już nie jedna czy dwie knajpki kusiły dobrym, hinduskim jedzeniem w niskich cenach, ale cała dzielnica pachniała imbirem, cynamonem, klarowanym masłem (niezbędny składnik prawie każdego dania) i przyprawami do tikka masala! Nie tylko ceny onieśmielają! Jedzenie jest też niewyobrażalnie smaczniejsze, pyszniejsze, ciekawiej i intensywniej doprawione, lepiej ugotowane… Nasz zachwyt chyba nie będzie miał końca, ale opisy hinduskiej kuchni przy okazji wizyty w Malezji to chyba nie jest to, czego spodziewają się nasi czytelnicy. Dodam więc tylko że do obiadu warto zamówić mango lassi (koktajl z mango i jogurtu, w Polsce 10-13 zł, w Malezji 3-4 zł) albo masala tea czyli intensywnie doprawioną, czasami nawet lekko pikantną herbatę obowiązkowo z mlekiem i cukrem (u nas 10 zł, tu 2!). Umiejętność gotowania hinduskich dań, które chociaż w połowie byłyby tak cudowne jak te robione przez Hindusów to jedno z moich największych marzeń. Obiecuję sobie (i Wam, moi przyszli goście), że kiedyś na pewno się to stanie, a wtedy moje życie nabierze pełnych kształtów – podobnie jak moja sylwetka 😉
Korzystamy więc w pełni z uroków dostępności kuchni międzynarodowej i tylko od czasu do czasu decydujemy się na malajskie przekąski. Wtedy jest to zazwyczaj Nasi Goreng, z którym jeszcze spotkamy się na pewno w Indonezji, ponieważ to ich potrawa narodowa. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że ryż smażony (bo o nim mowa) to sztandarowa potrawa całej Azji. Jedliśmy go już w Chinach, potem równie popularny był w Kambodży i Tajlandii, teraz nasi polscy znajomi z Ko Chang Zosia i Jacek zajadają się nim w Wietnamie, a my w Malezji. Azjatycki ryż smażony niewiele ma wspólnego z tym, co można zamówić w polskim “chińczyku”. Jest o wiele bardziej aromatyczny, zdecydowanie mniej tłusty, zawsze z jajkiem (wbija się je bezpośrednio do woka, w daniu można znaleźć kawałki jajecznicy) i jakąś zieleniną. Nie jest to jednak pietruszka ani szczypiorek, a kawałki sprężystych łodyżek popularnej tu sałaty. Praktycznie wszędzie w Azji porcja takiego ryżu kosztuje ok. 4 zł.
Co jeszcze niebywale nas urzeka to picie w torebkach. Tak, w zwykłych plastikowych woreczkach kupuje się na ulicy świeżo wyciskane soki owocowe lub mrożoną kawę i herbatę. Wbrew wszelkim zasadom logiki ten niepraktyczny pomysł całkiem się sprawdza. O ile nie próbujemy napoju przechowywać lub transportować! Torebka świeżo wyciskanego soku kosztuje 1,8 zł na straganie najbliższym naszego hostelu, a wybierać można spośród owoców i warzyw takich jak mango, melon, marchewka, pomidor, pomarańcza i wiele wiele innych.
Ale koniec o tym jedzeniu, bo jesteśmy niedługo po lunchu (przez ten dar od indyjskich bogów przestawiliśmy się nawet na trzy posiłki dziennie zamiast dwóch, żeby mieć więcej okazji do rozkoszowania się naszymi ulubionymi daniami), a ja znowu robię się głodna i myślę o kurczakach z pieca tandoori! Otóż oprócz spacerów od knajpy do knajpy zdarza nam się też odwiedzać różne ciekawe zabytki.
George Town, podobnie jak inne pobrytyjskie miasta w regionie (np. Singapur i Hong Kong) zarządzane były przez europejskich kolonizatorów, którzy upodobali sobie Chińczyków jako godnych zaufania partnerów przeróżnych biznesów. Dlatego też dziś w tych miastach tradycje i kultura chińska przetrwała o wiele lepiej, niż w Chinach kontynentalnych. Wpływowe klany, rodziny, które zgromadziły ogromne majątki bardzo pielęgnowały kult przodków, który jest najważniejszym elementem chińskiej tożsamości religijnej. Przewrotnie ich bogactwo i status tak biły po oczach ubogi lud, że w komunistycznych Chinach nie ma dziś śladu ani po dawnym splendorze arystokracji i burżuazji, ani po pradawnych wierzeniach. To zadziwiające, że to, czego szukaliśmy w Chinach udało nam się znaleźć dopiero poza granicami Państwa Środka – najpierw w Makau i Hong Kongu, a teraz w malezyjskim George Town.
[shashin type=”photo” id=”3358″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Odwiedziliśmy dziś muzeum zwane Pinang Perankan Mansion. To zachowany w doskonałym stanie dom (a raczej rezydencja) chińskiego klanu Kwee – wybudowana pod koniec XIX wieku przez Kapitana Chung Keng Kwee. Wystrój zachwyca, a cieszące oko zwiedzających familijne skarby i “błyskotki” onieśmielają. Biżuteria ślubna i ozdobne pasy ze złota to nic w porównaniu ze złotymi klamrami i hakami do zasłon, złotymi wykałaczkami, guzikami, złotą zastawą stołową i misternie rzeźbionymi meblami inkrustowanymi masą perłową, których w rezydencji jest wszędzie pełno. Niemieckie szkła, angielskie i szkockie parkiety i rzeźby. Prywatny warsztat złotniczy. Podobny przepych widzieliśmy tylko w muzeach prezentujących skarby monarchów w Turcji i Persji. Tu – znajdują się w prywatnym domu, tuż obok świątyni poświęconej zmarłym członkom klanu… W George Town rezydencji takich jest kilka – każda należała do innej wpływowej chińskiej rodziny. We właściwych Chinach były ich zapewne tysiące. Kilkadziesiąt lat komunizmu sprawiło jednak, że próżno ich dziś szukać.
[shashin type=”photo” id=”3411″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
George Town warte jest odwiedzenia nie tylko ze względu na swoją przeszłość. Historyczne dzielnice ożywiono dość nowatorskim zabiegiem: oddając je w ręce miłośników sztuki ulicznej. Dokładniej rzecz biorąc – jednego miłośnika. Urodzony w Wilnie, nazywany “Malezyjskim Banksym” 27 letni Ernest Zacharevic zamalował całe miasto! Spacerując ulicami miasta raz po raz natrafia się na niecodzienne prace – ścienne malunki, które uzupełniają trójwymiarowe rowery, motocykle czy krzesła wbudowane w ścianę.
[shashin type=”photo” id=”3398″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Instalacje te okazały się prawdziwym hitem i od dwóch czy trzech lat ściągają do George Town jeszcze więcej turystów. Cykl graffiti w żadnym miejscu nie psuje zabytków ani nie konkuruje z tradycyjną architekturą, a uzupełnia miejski krajobraz i wpisuje się w nudne, szare ściany i tyły kamienic. Zacharevic za swoje murale dostaje od nas 5 z plusem, już nie możemy się doczekać tego co zmalował w Singapurze!
Ostatnie 2 dni spędziliśmy z naszą ulubioną parą dżakartczyków. Piotrek i Michelle zawitali do George Town w ramach swoich świątecznych wakacji: razem błądziliśmy w poszukiwaniu tutejszych kulinarnych specjałów i kulturalnych atrakcji. Już za kilka tygodni widzimy się po drugiej stronie równika 🙂
[shashin type=”photo” id=”3375″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
[shashin type=”albumphotos” id=”89″ size=”medium” crop=”y” columns=”2″ caption=”y” order=”date” position=”center”]
ale bobu to tam nie mają, hę? 😉