Z ostatnią notką zawsze jest problem. Na koniec zawsze dużo się dzieje i szkoda czasu na szczegółowe opisy. Tak było i tym razem.
Ostatnie 2 dni w Izraelu mieliśmy spędzić w Tel Awiwie. Lejący od naszego przyjazdu deszcz zdawał się wymuszać na nas trzymanie się planu, ale… to by było zbyt proste.
[shashin type=”photo” id=”1988,1989,1990,1991,1992,1993,1994,1995,1996,1997,1998,1999,2000,2001,2002,2003,2004,2005″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
O ile pierwszy dzień faktycznie przeznaczyliśmy na snucie się po T.A. (zobaczyliśmy m.in. plac Icchaka Rabina, nazywany tak od momentu zamordowania tam premiera Izraela; sporo ciekawej architektury i… metalowy kojec do przewożenia dzieci po ulicy), o tyle wczoraj już poszaleliśmy. Przed południem wymeldowaliśmy się z hostelu, zawieźliśmy bagaże na dworzec autobusowy (tak jak tydzień temu: zostawiamy w kiosku, odbieramy przed północną w knajpie) po czym szybko pobiegliśmy na dworzec kolejowy skąd odjeżdżają pociągi na północ. Półtorej godziny później byliśmy już w Akrze, jednym z najciekawszych miast północnego Izraela, dawnej twierdzy krzyżowców.
Stare miasto nas zauroczyło, nigdy nie widzieliśmy tak wzburzonego morza i nie jedliśmy tak pysznych lodów (daktylowo-kardamonowe!).
Zmierzchało już, kiedy ruszyliśmy dalej – do Hajfy. Też starożytne miasto, choć z jego starożytności niewiele już zostało. Dziś to przede wszystkim kosmopolityczne miasto portowe. Znów częściej od hebrajskiego i arabskiego słyszeliśmy rosyjski. Główną atrakcję – ogród Bahaitów ciężko nam ocenić: widzieliśmy go już po zmroku. Co innego najkrótsze i najmniej opłacalne metro świata – podziemna kolejka wjeżdżająca po zboczach góry Karmel. Czegoś takiego nigdzie nie widzieliśmy i pewnie nie zobaczymy… chyba, że komuś przyjdzie do głowy przenieść kolejkę na Gubałówkę pod ziemię.
Wieczorem wróciliśmy do Tel Awiwu, gdzie czekały nasze klamoty. Odbieraliśmy je z tej samej dworcowej knajpy co tydzień temu. Właściciel, Gruzin z Tbilisi (taki Łubin bez brody, za to 20 lat starszy i 50 kg cięższy), najwyraźniej pamiętał naszą rozmowę sprzed tygodnia. Wyściskał nas, po czym wrócił do gry w bilard z miejscowymi lesbijkami. Tak swoją drogą – znów dopiero łażąc po zmierzchu po tej niezbyt ciekawej okolicy można było zauważyć jak ciekawe to miasto: zamknięte w ciągu dnia pawilony zmieniają się w knajpy dla Etiopczyków. Następnom razom trzeba się będzie bliżej przyjrzeć temu wszystkiemu…
Prawie wszystko co słyszeliśmy na temat wyjazdu (z internetu, rozmów w hostelach itp) okazało się… nieprawdą. Ok, prawda – trzeba było przyjść wcześniej. Ale “tylko” 3 godziny wcześniej. My byliśmy 6 godzin przed wylotem, więc mieliśmy czas obejrzeć film i… ruszyliśmy na “przesłuchanie”. Tu znów spodziewaliśmy się najgorszego, a w odróżnieniu od babeczki, która wypytywała nas na wjeździe gadaliśmy z bardzo sympatycznym “panem z ochrony”. Jasne – zadawał mnóstwo szczegółowych pytań, ale uśmiechał się i wtrącał “przepraszam za osobiste pytanie, ale…”. Jasne – mina mu trochę zrzedła kiedy powiedzieliśmy o Iranie, poszedł po wsparcie drugiego delikwenta, ale nadal z była to raczej sympatyczna rozmowa o naszych podróżach niż “rozpytanie”. Opisaliśmy więc nasz wyjazd, wspomnieliśmy o meczu (“Jaki mecz? Kto grał?”), wizycie w Yad Vashem, pogadaliśmy o Irańskim wypadzie… Wszystko w zupełnie innych nastrojach niż przy wjeździe. Wszystkie te formalności zajęły może z 25 minut. Ponadto – nie było żadnych naklejek z numerkami (wcześniej podobno klasyfikowano podróżnych wg stopnia “ryzyka”). Późniejszy stempel w paszporcie był już formalnością, a kilka godzin później wylądowaliśmy w Warszawie.
Do następnego!
[shashin type=”photo” id=”2006,2007,2008,2009,2010,2011,2012,2013,2014,2015,2016″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]