Autobus nocy relacji Stambuł – Eskiszahir. Standard komunikacji autobusowej na bliskim wschodzie nadal wywołuje u mnie, dziewuchy z Europy, stan lekkiego zażenowana
Opowiem Wam dzisiaj jak miło spędzam czas w Eskiszahir 🙂
Już zgodnie z wcześniej założonym planem dojechałyśmy na miejsce nocnym autobusem. W przełożeniu z tureckiego na nasze znaczy to mniej więcej tyle, że o 5 w nocy zostałyśmy wyrzucone na autostradzie w okolicy jakichś zabudowań. Ledwie co obudzone i piekielnie zmęczone założyłyśmy na plecy ciężkie plecaki i wyruszyłyśmy w stronę cywilizacji. Mało pocieszający będzie też na pewno fakt, że nie wiedzieć czemu przez całą drogę bardzo bolał mnie żołądek i właściwie niezbyt się wyspałam…
Po ponad 20-minutowym spacerze dotarłyśmy do mieszkania Agaty. Tu czekała nas kolejna niewesoła niespodzianka – współlokatorka zamknęła drzwi na zasuwę, którą można otworzyć tylko od środka. Pomimo stanowczego pukania, dzwonienia do drzwi i na jej komórkę dość długo zajęło jej dotarcie do drzwi ze swojego łóżka. Myślę, że w bardzo szybko nastąpiłoby apogeum naszej frustracji, gdyby nie to że po dostaniu się do środka natychmiast poszłyśmy spać.
Następnego dnia obudziłyśmy się w o wiele lepszych nastrojach. Zmotywowane długim snem do intensywnego zwiedzania ruszyłyśmy najpierw w stronę Uniwersytetu Anadolu – jednego z najlepszych i największych w Turcji, tego gdzie Agata realizuje swojego Erasmusa. Po kilku godzinach spacerowania między wydziałami i spotykania różnych dalszych i bliższych znajomych Agaty udałyśmy się powolnym korkiem w stronę centrum miasta. Miejsce, które było naszym celem to malownicza uliczka knajp i kawiarenek położona nad rzeczką Porsuk, co w tłumaczeniu na polski znaczy ni mniej ni więcej niż… borsuk! 🙂
Tam zjadłyśmy obiad – lokalny przysmak Kumpir. To coś w rodzaju ogromnego kartofla wypełnionego puree ziemniacznym i podawane z niezliczoną ilością dodatków. Ja w moim znalazłam: mięso z kurczaka, ogórka konserwowego, kukurydzę, groszek, oliwki, buraki (!!!), keczup, majonez, sos czosnkowy, sos buraczkowy (!!!), pastę z czarnych oliwek, pastę z papryki i… już nie pamiętam co jeszcze 😉
Po obiedzie byłyśmy tak najedzone, że doszłyśmy tylko na drugą stronę kładki nad rzeczką. Usiadłyśmy w cudownej kawiarnio-księgarni i delektowałyśmy się Salep – to napój o konsystencji rzadkiego budyniu, robiony na mleku i podawany zawsze z cynamonem i na słodko. Muszę przyznać, że absolutnie zawojował on moje kubki smakowe… 🙂 Przy kolejnych filiżankach Salep prowadziłyśmy z Agatą poważne rozmowy na wiele tematów. Było warto!
Byłyśmy dość zmęczone i już wracałyśmy do domu, ale zadzwonili znajomi i siłą rozpędu spędziłyśmy z nimi bardzo długi i przyjemny wieczór 😉
Na dzisiaj zaplanowany miałyśmy bazar i hammam. Plan – to już chyba nic nowego – udało się zrealizować połowicznie. Rano spotkałyśmy się z Alejandro, przesympatyczną Meksykanką, która w Hiszpanii studiuje obróbkę szkła na artystycznej uczelni i właśnie spędza bardzo udany rok na Erasmusie. Razem wyruszyłyśmy na bazar. Uspokoję Was od razu, że pomimo zakupowego szaleństwa udało mi się utrzymać portfel na wodzy i kupiłam tylko niezbędne pamiątki. I wszystkie da się zjeść!!! 🙂
Bazar zrobił na nas wspaniałe wrażenie. Jest to swego rodzaju “impreza cykliczna”. Nie ma stałego miejsca ani formy, raz w tygodniu sprzedawcy rozstawiają swoje stragany z mydłem i powidłem w umówionym miejscu w danej dzielnicy. Mnie zachwyciła estetyka i dbałość o detale, szczególnie w części z jedzeniem. Wszystkie owoce i warzywa są równo poukładane, według konkretnego klucza, schematu, zasady. Nikt nie rzuca swojego towaru ot tak na kupę, jak jesteśmy do tego przyzwyczajeni w Polsce. I o ile przy mandarynkach albo pomarańczach nawet to rozumiem – efekt jest niesamowity – tak pod wielkim wrażeniem jestem dla ludzi spędzających mnóstwo czasu na poukładaniu ziemniaków, marchewek, sałaty w równe stosy. Szczególnie, jeżeli mają świadomość, że cały towar, którego nie sprzedadzą dzisiaj będą musieli dokładnie zapakować, złożyć swój stragan, a jutro od nowa ułożyć w innym miejscu. W porównaniu do tego zaskakujący jest bałagan, który panuje w części z odzieżą i kosmetykami. Kupowaniu ubrań polega przede wszystkim na wygrzebaniu każdej szmatki z ogromnej kupy ubrań rzuconych z zasady bez ładu i składu. Po upolowaniu rzeczy, która względnie nam się podoba warto “dokrzyczeć” się do sprzedawcy żeby zapytać o cenę. Istne szaleństwo.
Tak sprzedaje się ziemniaki…
… a tak paski.
Wróciłyśmy do mieszkania, aby zostawić tureckie przysmaki, które kupiłyśmy na bazarze. Tak intensywnie czekałyśmy na przyjście znajomej Agaty, że aż… udało nam się zdrzemnąć 😉 Po obudzeniu przeczytałyśmy smsa od niej – zmieniła plany i zaprasza nas do knajpy, w której czeka na nas ze znajomymi. Kiedy wreszcie udało nam się ją odnaleźć okazało się, że… ma złamaną rękę, więc ze wspólnego hammamu nici. Rozgadałyśmy się za to z jej znajomymi – dwoma Turkami, których poznała niewiele wcześniej. Żaden z nich nie mówił ani słowa po angielsku, ale nie przeszkadzało nam to w dogadaniu się, że kibicują drużynie Fenerbahce ze Stambułu i co tydzień jeżdżą na mecze. Miłość między nami rozkwitła, kiedy dałam im na pamiątkę wlepki Polonii i opowiedziałam o moich przygodach z futbolem. Szybko zgadaliśmy się, że Fenerbahce gra dzisiaj mecz ligowy o 20 i będzie im ogromnie miło, jeżeli pójdziemy z nimi do pubu, żeby go obejrzeć. Jako że Ada w międzyczasie dała się namówić na spróbowanie lokalnego trunku Raky (rakija), najpierw łyczka, a potem calej szklaneczki (ku uciesze nowych kolegów, którzy byli pod ogromnym wrażeniem, że nie jest dla mnie zbyt mocne i piję ją bez popijania wodą, jak Turcy mają w zwyczaju) entuzjastycznie zgodziłyśmy się im towarzyszyć.
Dalej wieczór toczył się tylko coraz bardziej niespodziewanie 😉 Po wyjściu z lokalu, w którym siedzieliśmy okazało się, że za rogiem czeka na nas całkiem niezłej klasy samochód z kierowcą, którym nowi znajomi obwieźli nas po okolicy (widziałyśmy m. in. Stare Miasto i park z pięknym widokiem na całe miasto położony na wzgórzu za miastem, do którego trudno byłoby nam dotrzeć bez samochodu). Potem okazało się, że tym pubem, w którym mieliśmy obejrzeć wspólnie mecz jest prawie że ekskluzywna na tureckie standardy restauracja na dachu budynku przy rzece Porsuk z pięknym widokiem na całe miasto. Spędziłyśmy świetny wieczór smakując coraz to nowych potraw (mecz został połączony z kolacją) i pijąc kolejne szklaneczki Raky 🙂
Yeni Raki – ważna dla Turków tak samo jak Mekka dla muzułmanów 😉 W szklaneczce po lewej jest do połowy alkohol (przezroczysty), który po dolaniu wody zmienia kolor na mleczny. Po prawej woda do popijania. Turcy muszą być chyba kiepscy z matematyki, jeżeli próbowali mnie przekonać, że rakija w szklaneczce po lewej jest mocna i trzeba popijać ją koniecznie wodą: jeżeli ma 40%, a jest rozcieńczona pół na pół to… ;))
Na koniec dodam, że Radio Erewań znowu mówiło prawdę. Okazało się że mecz owszem, miał być, ale nie ligowy, a w Lidze Mistrzów, nie o 20.00 a o 21.45 i nie grało Fenerbahce a Galatasaray z Bragą, a nasi koledzy chcieli oberzeć go tylko dlatego, że postawili dużo kasy na to, że Galatasaray przegra ;)))