• Menu
  • Menu

Bali, wątek religijny. Świątynia i niespodzianka od dobrych duszków

Wreszcie przestałam się spieszyć i gnać przed siebie. W czwartek rano nic nie stanęło mi na przeszkodzie, żeby odespać w pół zarwaną noc, którą poświęciłam na futbolowe ekscytacje i zjeść pyszne, przedłużające się w nieskończoność śniadanie. Przy tej okazji chciałabym zwrócić Waszą uwagę na azjatyckich fanów piłki nożnej. Mecze, które ustawione są pod Europę i zaczynają się o 18 czasu polskiego, u nas trwają od 23 do 1, a czasem nawet 2 w nocy. Dodam jeszcze, że Łukasz jest na tyle zakręcony, że nie raz ustawiał budzik na 3, żeby włączyć kolejny mecz fazy grupowej (wygodna 22 czasu europejskiego), a raz czy dwa wytrwał nawet do ostatniego meczu, który emitowany był o 5 rano. Co za poświęcenie!

Poranek spędziłam kręcąc się po Ubud. Można się zapierać rękami i nogami, mówić, że to miejsce to okropna komercja i europeizacja egzotycznych kultur, ale zapach świeżo mielonej kawy łagodzi wszelkie obiekcje. Dlatego też, kiedy już zarówno ja, jak i Timo nie mogliśmy znieść słodkiej muzyki i leniwej atmosfery wylewającej się z każdej mijanej kawiarni, skusiliśmy się wreszcie na kawę i ciastko. Muszę przyznać, że dwa desery w moim życiu wspominam najcieplej. Jeden to domowej roboty lody chałwowe polane słodkim mlekiem skondensowanym i posypane okruszkami prawdziwej chałwy, które jadłam ze dwa lata temu w warszawskiej restauracji Bezgraniczna. Istotnym elementem tego wspomnienia było na pewno to, że mój deser zawierał tyle cukru, że poziom insuliny we krwi nie dawał mi zasnąć do rana. Drugi tak fenomenalny deser jadłam właśnie w Ubud, w jednej z tysiąca przytulnych kafejek. Była to wariacja na temat szarlotki – płatki jabłek zapieczone pod posypką z płatków owsianych, musli, cynamonu i rodzynek, podawane – a jakże – z lodami waniliowymi. Podczas pierwszych kilku kęsów nie mogłam wydobyć z siebie żadnego cywilizowanego odgłosu. Fenomenalne, po prostu fenomenalne!!! Skuszeni wybornymi słodkościami zostaliśmy jeszcze na świeżo wyciskane soki (papaja, limonka i miód!) i koniec końców z krótkiej, porannej kawy wyszliśmy o 15. Tego dnia czekał nas jeszcze kawałek drogi do przejechania, jedna świątynia i jedna absolutna niespodzianka.

[shashin type=”photo” id=”4822″ size=”large” columns=”max” order=”user” caption=”y” position=”center” crop=”y”]

Po drodze zatrzymaliśmy się w świątyni Pura Tirta Empul (wstęp dla turystów 15 000 IDR, czyli ok. 4 zł, sarong do wypożyczenia na miejscu za drobny datek). To miejsce znane wszystkim Balijczykom – świątynia została wybudowana w miejscu odkrycia źródeł uważanych przez hinduistów za święte. Swoją funkcję pełni już ponad 1000 lat…! Wierni z całej wyspy przybywają tutaj kilka razy do roku, aby w odpowiednio przygotowanych kamiennych basenach dokonać rytualnej ablucji. Co może wydać się dla nas nietypowe, podczas takiej kąpieli należy być w pełni ubranym. Eksponowanie ciała, szczególnie przez kobiety, nie leży w dobrym guście w miejscach świętych. Wierni często zabierając świętą wodę do domu we wcześniej przygotowanych baniakach. Jest ona później używana podczas ceremonii religijnych. W wielu miejscach w Internecie znalazłam informację, że źródła w świątyni są gorące. Otóż nic bardziej mylnego! Woda w basenach jest lodowata i wiele osób wychodzących z kąpieli porządnie się trzęsło. Myślę, że ten błąd wynika z niefortunnych tłumaczeń z angielskiego.

[shashin type=”photo” id=”4823,4815″ size=”large” columns=”max” order=”user” caption=”y” position=”center” crop=”y”]

Po odwiedzinach w świątyni ruszyliśmy dalej na północ. Naszym celem była górska wioska Kintamani, gdzie planowaliśmy spędzić kolejną noc. Droga była ciekawa, zagapiliśmy się na przydrożna stragany i… przegapiliśmy właściwy skręt. Nie chcąc zawracać i nadkładać drogi szybko wypatrzyliśmy na mapie alternatywną trasę. Hop, z drogi głównej skręciliśmy w mniejszą, niemal polną i za pierwszym zakrętem naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Wszyscy mieszkańcy wioski czekali przed swoimi domami, odświętnie ubrani, a na końcu ulicy jawiła się idąc w naszym kierunku procesja. Zaparkowaliśmy skuter na poboczu i przez kilka minut, pozdrawiani uśmiechami Balijczyków i Balinezyjek, uczestniczyliśmy w ich święcie. Zafascynowały nas tradycyjne sarongi we wszystkich odcieniach tęczy oraz gracja i sprawność, z jaką balijskie kobiety noszą ogromne dzbany z ofiarami dla bogów na swoich głowach. To jedno z takich niespodziewanych przeżyć, które sprawia, że podróżnikom rosną skrzydła. Można było przecież jechać główną drogą, albo zjawić się w wiosce 10 minut później… Ale widać szczęście sprzyja tym, którzy nie boją się nowych przygód 🙂 A może… czuwały nad nami dobre balijskie duszki?

[shashin type=”photo” id=”4800,4802,4807″ size=”large” columns=”max” order=”user” caption=”y” position=”center” crop=”y”]

[shashin type=”albumphotos” id=”129″ size=”small” crop=”y” columns=”4″ caption=”y” order=”date” reverse=”y” position=”center”]

1 comment