• Menu
  • Menu

Wycieczki po Bali

Ach, Bali… Na tę podróż czekałam przez całe życie. Trudno powiedzieć właściwie czemu, ale słowo to wzbudza w większości z nas wspaniałe skojarzenia – tajemnicza wyspa, niespotykana kultura i obyczaje, zupełny koniec świata, niebiańskie plaże i nieznane nam egzotyczne owoce.

Tym bardziej onieśmielona byłam, że wycieczkę w tak niesamowite miejsce muszę zorganizować… sama. Łukasz musiał zostać w Dżakarcie, gdzie od raptem dwóch tygodni pracuje w nowej firmie, a ja mimo wszystko nie mogłabym nie zabrać na Bali mojej rodzinki, która “wpadła” z odwiedzinami.

Zorganizowanie tego wyjazdu było dla mnie nie lada wyzwaniem. Pomijając względy osobiste, czyli fakt, że gdybym tylko mogła to najchętniej zabierałabym Łukasze ze sobą wszędzie, łącznie z nudnymi ćwiczeniami na uczelni i depilacją nóg, to mamy opracowany pewien wspólny schemat podziału zadań, który stosujemy zawsze podczas planowania naszych podróży. Tym razem ja musiałam wszystko zrobić sama.

Problemy pojawiły się od samego początku – niby na Bali, ale tak właściwie to dokąd? Wbrew pozorom Bali nie jest małą wysepką, gdzie wybierając jakikolwiek hotel wszędzie jest blisko. Wyspa jest porównywalna wielkością do województwa mazowieckiego, ale jest o wiele bardziej różnorodna i wszystkie atrakcje turystyczne są po niej równomiernie rozsiane. Centrum życia turystycznego i surferskiego zlokalizowane jest w Kucie, czyli kurorcie usytuowanym na południu wyspy. W tej okolicy wszystko znajduje się stosunkowo blisko siebie – łącznie z najważniejszym punktem dla wszystkich turystów, czyli lotniskiem. Niestety, poruszając się tylko po tym regionie traci się bardzo wiele. Zmuszeni więc byliśmy organizować sobie wycieczki.

O Kucie słyszałam wiele niepochlebnych opinii – że brudno, głośno, tłoczno i wcale nie tak ładne. Nie chciałam zgotować moim gościom wakacji w piekiełku rodem z południa Tajlandii, wybrałam więc hotel w bardziej zacisznej dzielnicy. Zatrzymaliśmy się w Nusa Dua, a właściwie na Benoa – charakterystycznym cypelku prowadzącym z południa na północ w stronę portu. Na pewno jest ciszej i spokojniej, nie mogę jednak powiedzieć, że gorąco polecam to miejsce – jest dość nijakie. Mieliśmy za to farta z hotelem. Za śmieszne pieniądze znalazłam ofertę zarezerwowania wysoko ocenianego hotelu, który – jak okazało się na miejscu – jest świeżo otwarty i przyjmuje gości od niewiele ponad miesiąca. My tylko na tym zyskaliśmy: za, jak już pisałam, super cenę mamy ciszę i spokój, bo jesteśmy prawie że jedynymi gośćmi hotelowymi. Tylko dla nas jest cały basen i obsługa, która intensywnie pracuje na to, żeby pierwsze opinie o nowym miejscu były tak pozytywne, jak to tylko możliwe.

Pierwszą wycieczkę zrobiliśmy nigdzie indziej, jak do Kuty, żeby zobaczyć przed czym uciekaliśmy. Najbardziej zszokowały nas śmieci na plaży. Sam piasek wyglądał jeszcze przyzwoicie (uff! – pomyślałam), ale podczas pierwszej próby kąpieli uciekaliśmy z wody jak poparzeni. Śmieci wirowały w wodzie z każdą falą, a było ich tyle, że nie sposób było ich uniknąć. Plastikowe opakowania oblepiające nogi i – szczyt obrzydliwości – zużyty bandaż sprawiły, że zrezygnowaliśmy z kąpieli. Nie wiem jak radzą sobie z tym ci wszyscy surferzy, których w Kucie jest naprawdę sporo, ale wiem jedno – na pewno im nie zazdroszczę. Resztę deszczowego dnia spędziliśmy snując się po sklepach z pamiątkami i znanym centrum handlowym Matahari. Dzień zakończyliśmy w Surf Barze Tubes polecanym gorąco przez moją przyjaciółkę Olę. Mniam!

[shashin type=”albumphotos” id=”107″ size=”small” crop=”y” columns=”4″ caption=”y” order=”date” position=”center”]

Następnego dnia zorganizowaliśmy sobie samochód z kierowcą, czyli bezapelacyjnie najwygodniejszy sposób zwiedzania Bali. Nie jest to droga przyjemność (po wytargowaniu 120 zł, w cenie jest już wynagrodzenie dla kierowcy i paliwo, w dobrym guście jest natomiast dodatkowo postawić kierowcy lunch), a przy pełnym składzie w samochodzie wychodzi jeszcze bardziej ekonomicznie. Do zaproponowanego przez kierowcę-przewodnika planu dnia dodałam kilka moich uwag i w efekcie nasz dzień wyglądał następująco:

Na początku odwiedziliśmy dwie znane ze swojego uroku plaże. Pierwsza – Padawa Beach to nowa atrakcja na Bali, dojazd do niej został niedawno wykuty w ogromnym klifie. Bilet na plaże kosztuje 1,20 zł od osoby. Następnie pojechaliśmy do Dream Land Beach (wstęp 3,80 zł od osoby), plaży tak pięknej, że hotele w jej okolicy rosną jak grzyby po deszczu. Już dziś nosi nazwę “nowej Kuty”! Podobno zupełnie zabiło to klimat okolicy. Na szczęście w środku niskiego sezonu plaża nadal była przyjemnie pusta.

Kolejnym punktem programu była świątynia Ulu Watu usytuowana malowniczo na szczycie ponad sześćdziesięciometrowego klifu (5 zł/osoba). Widoki zapierały dech w piersiach, ale wizyta zostawiła w nas sporo niedosytu, ponieważ do samej świątyni wstęp dla zwiedzających jest wzbroniony. Słońce dawało o sobie znać mocniej, niż podczas mniej aktywnych dni więc na ostatniej plaży zdecydowaliśmy się na krótki odpoczynek i kąpiel w oceanie. Pojechaliśmy do Padang-Padang Beach.

Po wielu godzinach łażenia, oglądania i zwiedzania posnęliśmy w samochodzie wszyscy jak susły. Podróż do ostatniego punktu naszego programu trwała prawie 2 godziny, więc mieliśmy okazję na porządną regenerację sił. W świątyni Leneh Lot mieliśmy podziwiać niebywały ponoć zachód słońca (wejście 8 zł/osoba). Niestety, ciężkie chmury na całym niebie pokrzyżowały nam plany oraz zapewniły paskudne, białe tło do zdjęć świątyni.

Widoki i wrażenia pozostana na pewno niezapomniane. Jutro czeka nas ostatni dzień na Bali. Na pewno go nie zmarnujemy – jedziemy do Ubud, górskiego miasta zwanego kolebką kultury balijskiej!
[shashin type=”albumphotos” id=”108″ size=”small” crop=”y” columns=”4″ caption=”y” order=”date” position=”center”]