Wbrew plotkom kolejnym przystankiem na naszej trasie nie jest Sri Lanka, a Tajlandia. Prawdą jest, że lecieliśmy lotem realizowanym przez linie lotnicze Sri Lankan Airlines z Hong Kongu do Colombo, ale tak się składa, że samolot miał planowany postój w Bangkoku, gdzie też wysiedliśmy.
[shashin type=”photo” id=”2594″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Stolica Tajlandii pierwsze wrażenie zrobiła na nas… słabe. Ogromne miasto z niewyobrażalnymi korkami, zatłoczonymi chodnikami i niedopracowaną siecią metra. Tanio (co jest niewątpliwym plusem), ale tylko trochę bardziej niż w Chinach. Pierwszego dnia nie udało nam się znaleźć żadnego miejsca, które zwróciłoby naszą uwagę i sprawiło, że moglibyśmy powiedzieć, że tu nam się podoba. Zwiedzanie zaczęliśmy od – mało zaskakujące – dostania się w okolice “starego miasta”, czyli po prostu okolicy obfitującej w zabytki, bo o starym mieście jako takim trudno tutaj mówić. Najpierw wsiedliśmy w metro spod naszego hotelu, dojechaliśmy do dzielnicy Siam Square, w której (ku naszemu zdziwieniu) nie było żadnego placu. Była za to sieć uliczek słynących z Night Life’u i Shoppingu sprawiająca wrażenie nieżywej o godzinie 11 rano. Zniesmaczeni chcieliśmy ruszyć dalej. Tylko… jak? Po dogłębnej analizie mapy postanowiliśmy po prostu wziąć taksówkę. Nie tuk tuka, który jest ponoć najgorszym rozwiązaniem dla turysty – cena uzgadniana przed kursem (brak taksometru!) jest zawsze mocno zawyżana, a oprócz start finansowych można zyskać tylko inhalacje ze spalin podczas tkwienia w korku. W każdym razie – po 30 minutach stania w korku w klimatyzowanej taksówce licznik skoczył do zawrotnych 8 zł, a my byliśmy już całkiem nieźle sfrustrowani.
Dotarliśmy do Pałacu Królewskiego, światowej klasy zabytku… no dobra, wcale nie. Trzeba pamiętać, że zabytki Bangkoku liczą sobie co najwyżej 200 lat. W 1782 roku król zdecydował o przeniesieniu tu stolicy i dopiero wtedy mała, niewiele znacząca miejscowość zaczęła się rozwijać. Kompleks pałacowy składa się z kilku bogato zdobionych budynków wykorzystywanych przez Głowę Państwa oraz świątyń wraz z najważniejszą w Tajlandii – Świątynią Szmaragdowego Buddy. [shashin type=”photo” id=”2595″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]W środku spotkaliśmy oczywiście dzikie tłumy turystów robiących sobie śmieszne zdjęcia z posągami. Kolejnym punktem na naszej trasie była Świątynia Leżącego Buddy. Tym razem bardzo nam się podobało – miejsce robi duże wrażenie, przedstawienie Buddy w horyzontalnej pozycji ciekawie wygląda z bardzo bliskiej perspektywy. Budynek, w którym znajduje się posąg podtrzymują dziesiątki kolumn, które z jednej strony – zasłaniają widok, a z drugiej, sprawiają, że zwiedzający znajdują się bardzo blisko postaci, dzięki czemu zawsze widać tak naprawdę tylko część posągu.
[shashin type=”photo” id=”2597″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Po wizycie w świątyni chcieliśmy zobaczyć kolejną popularną wśród turystów dzielnicę – China Town. Dotarliśmy tak ok. 17, czyli o idealnej godzinie na obiad… niestety nie w Tajlandii, ani Chinach. Większość stoisk z ulicznym jedzeniem była jeszcze pozamykana, dzięki czemu ulice wyglądały bardzo smutnie i marnie, czyli zupełnie inaczej, niż powinno wyglądać China Town. Dopiero kiedy udaliśmy się w stronę metra, aby przemieścić się w kolejne miejsce życie odradzało się po nieoficjalnej popołudniowej sjeście.
[shashin type=”photo” id=”2598″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
No właśnie. Chcieliśmy wybrać się do popularnej pubowo-klubowej dzielnicy i zupełnie przypadkiem wylądowaliśmy na Patpong – ulicy, gdzie wybiera się większość europejski turystów po tani seks. O godzinie 19 okolica wyglądała jednak bardzo grzecznie i spokojnie. Dzień zakończyliśmy w irlandzkim barze pijąc tajskie piwo i przysłuchując się pub quizowi, co w znaczny sposób wynagrodziło nasze rozczarowanie atrakcjami pierwszego dnia.
Dziś zaczęliśmy rozsądniej – wyszliśmy z hotelu dopiero o 13. Pierwszego dnia nauczyliśmy się już, że Bangkok śpi długo i budzi się późno. Zaczęliśmy od spaceru po dzielnicy, gdzie na początku XIX wieku przybywali pierwsi Europejczycy. Śladów tych czasów prawie już tam nie ma. Zobaczyliśmy tylko kilka starych budynków (pierwszą przystań dla statków i Urząd Celny), które bardzo przypadły nam do gustu. Niestety są bardzo zaniedbane, ale dzięki temu nie straciły dawnego charakteru. Jak na ironię w jednym z nich dziś znajduje się oddział straż pożarnej. W okolicy udało nam się też załapać na przepyszne lody kokosowe, które zdecydowanie dodały uroku całej wycieczce.
Następnie udaliśmy się do Wat Arun – świątyni Wschodu Słońca, której największą atrakcję stanowi prang, czyli (jak podaje wikipedia): sakralny element architektoniczny stanowiący wieżę nad świątynią. Faktycznie – wspinaczka na ponad siedziemdziesięciometrową wieżę była miłą odmianą od zwykłego spacerowania. Widok Bangkoku o zachodzie słońca wynagrodził nam wcześniejsze godziny spacerów.
[shashin type=”photo” id=”2596″ size=”large” columns=”max” order=”user” position=”center”]
Ostatnim punktem planu na dziś była dzielnica Khao San popularna wśród backpackerów. Najpierw zwiedziliśmy okolicę znajdując kilka punktów z tanim masażem stóp, gdzie planujemy się wybrać po skończeniu pisania tej notki, a teraz siedzimy w jednej z knajp wśród białych turystów.
Pierwszego dnia miasto wyglądało dla nas bardzo tłoczno, brudno i głośno. Dziś udało nam się znaleźć kilka cichszych uliczek i bardziej urokliwych zakątków. Czy pokochamy Bangkok? Wejdźcie tu za kilka dni, żeby śledzić nasze dalsze wrażenia 😉
PS Co prawda przygoda z Chinami jest już pewnie na dobre za nami, ale nie oznacza to, że podzieliliśmy się z Wami wszystkimi naszymi obserwacjami i wspomnieniami. Na pewno jeszcze trochę na ten temat tu się pojawi 😉
Cieszymy się, że jesteście w dobrej kondycji. Niecierpliwie czekamy na dalsze wrażenia i porównania
czekamy wiec na wiecej 😉