Dziś nadajemy do Państwa z okolic miasta Krabi na południu Tajlandii. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na zwiedzaniu ruin w dżungli w Kambodży postanowiliśmy zafundować sobie trochę odpoczynku. Atmosfery relaksu w tym rejonie świata szukać właśnie tu. Wąski pasek lądu między wybrzeżem Morza Andamańskiego na zachodzie i Zatoką Tajlandzką na wschodzie sprawia wrażenie, jakby wody i plaż było tu więcej niż stabilnego gruntu. Obrazu dopełniają setki małych wysepek wyłaniających się z wód morskich w przeróżnych kształtach i pod dziwnymi kątami.
Zaraz po przylocie na popularne lotnisko w Krabi udaliśmy się do miejscowości nazywającej się tak, jak pobliska plaża – Ao Nang. Lokalizacja ta jest świetna jako punktu wypadowy na jednodniowe wycieczki do okolicznych urokliwych wysepek (najbardziej znana to oczywiście Phi Phi oraz na przykład Hong Island, Chicken Island). Na każdym kroku natknąć się można na stoliki pełniące funkcję mini biur podróży, gdzie można wykupić kursy popularnym „long boat”, czyli tradycyjnymi kutrami rybackimi przystosowanymi do przewodu turystów.
No właśnie – ci turyści… To doprawdy nasza zmora. Liczba ludności na świecie ciągle wzrasta, społeczeństwa się bogacą, na świecie (a przynajmniej w niektórych jego rejonach) staje się coraz bezpieczniej, linie lotnicze dostosowują ceny swoich usług do popytu, a podróżowanie po dalekich regionach nie jest już tak trudne jak kiedyś dzięki dostępności wszelakich informacji w Internecie. Szczerze wierzymy, że w syberyjskiej tajdze lub w spalonym słońcem Burkina Faso można odnaleźć ciszę i ślady zwierząt nie zadeptane jeszcze przez tłumy obcych przybyszów. Aż tak wytrawnymi globtroterami jeszcze nie jesteśmy i na razie chcielibyśmy zobaczyć bardziej „oswojone”, lecz nie mniej ciekawe rejony. Niestety, to, co zazwyczaj udaje nam się ostatnio zobaczyć to nieprzebrana masa pełna rosyjskich, chińskich, amerykańskich, szwedzkich i polskich twarzy. Podobnie jest tu. Ao Nang to miasteczko – chciałoby się powiedzieć – kurortowe, niestety, z kurortem niewiele ma wspólnego. To nie Jurata, to Mielno, a w najlepszym razie Władysławowo.
Siedzimy sobie więc tu, w naszym nowym domku. Pierwszy, który zarezerwowaliśmy przez Internet przed przylotem tu nazywał się Full Moon Resort i – jak się na miejscu okazało – znajdował się ponad 2 km od plaży przy głównej, turystycznej drodze. Był jedyną opcją odpowiadającą naszemu budżetowi, którą udało nam się znaleźć on-line. Kosztował 500 bathów, czyli 50 zł. Był jednak daleko od plaży i średnio nam się podobał. Wyruszyliśmy więc na spacer po centrum, aby poszukać czegoś innego. Okazało się, że lokalne Guesthouse’y i Hostele nie oferują nic poniżej dwukrotności naszej pierwotnej ceny. Dlaczego? Bo skoro turystów jest na pęczki i każdy przyjeżdża na swój wymarzony dwutygodniowy urlop to na pewno nie planuje trzymać się mocno za portfel, a raczej bez krępacji wydawać na prawo i na lewo spore sumy w zamian za królewski serwis. Niestety, to jedna z najprzykrzejszych konsekwencji wzrostu ruchu turystycznego. Dla zarabiającego o wiele więcej od nas, Polaków, Norwega różnica czy zapłaci za piwo na plaży 2 czy 10 zł jest naprawdę żadna. Dlatego też wietrzący oczywisty interes lokalni biznesmeni windują ceny na wszystkim – noclegach, jedzeniu, taksówkach, drobnych usługach. Efekt jest taki, że obsługa recepcji w odpowiedzi na nasze pytanie o dostępne pokoje oferuje nam wypasiony pokój z klimatyzacją nie wspominając nawet, że mają też trochę gorszy w standardzie pokój z wiatrakiem za połowę ceny. A za kilka lat pewnie z dolarów zostawionych przez turystów te pokoje też wyremontują i wyjdzie na to, że w kraju, gdzie obiad na ulicy kosztuje 4 zł nie będzie można dostać pokoju za mniej niż 100.
Jak skończyła się nasza historia? Wchodziliśmy w kolejne uliczki odchodzące od głównej ulicy i wreszcie dotarliśmy do Hillock Bungalows usytuowanych niecałe 400 metrów od plaży. Mamy swój własny domek, który ma pewnie ze 40 metrów kwadratowych i – można rzec – dwie łazienki za 500 bathów, ale tylko dlatego, że musieliśmy zdecydować się na wersję z klimatyzacją. Po prostu wszystkie pokoje z wiatrakami (400 bathów) były już zajęte. Standard jest na pewno gorszy, niż w sąsiedzkim Vogue Resort, ale jest czysto i na pewno żaden mazurski właściciel agroturystyki nie powstydziłby się takich pokoi.
Od jutra zaczynamy jednodniowe wycieczki na pobliskie wysepki, a dopóki nie mamy setek nowych, zachwycających zdjęć pozwólcie, że opowiemy Wam jeszcze trochę o naszych ostatnich dniach w Kambodży.
Archiwum dla kategorii ‘Kambodża’
Plażowanie i ruiny
Grudzień 11th, 2013Pożegnanie z Kambodżą
Grudzień 8th, 2013Jesteśmy na południu Tajlandii, w Ao Nang niedaleko Krabi.
Dwa dni temu w środku nocy wyjechaliśmy z Kambodży (napiszemy osobną notkę o tym jaką „atrakcją” są przejścia graniczne tego kraju) – nie było czasu by napisać o ostatnich momentach naszego pobytu. A szkoda, bo oprócz Angkoru Siem Reap stara się zapewnić turystom i inne formy rozrywki – również takie dostępne za darmo. Pierwszą, na którą się skusiliśmy była wizyta w hodowli jedwabników. Drugą – pokazy tradycyjnych khmerskich tańców. Zapraszamy do fotorelacji:
Garść zdjęć
Grudzień 4th, 2013W Siem Reap jesteśmy już ponad tydzień. W tym czasie 6 razy odwiedziliśmy Angkor przejeżdząjąc na rowerach grubo ponad 100 kilometrów (tylko wczoraj – 40 km) i robiąc dziesiątki gigabajtów zdjęć. Wybór 109 spośród nich nie był łatwy, ale… udało się. Zamiast opisywać każdą z kilkudziesięciu świątyń, reliefy i posągi – potraktujcie tę galerię jako Angkor w pigułce.
Angkor Wat
Inne świątynie Angkoru
Everything one dollar
Grudzień 2nd, 2013Nasz pobyt w Kambodży powoli dobiega końca. Możemy powoli wysnuwać wnioski i opowiadać o naszych wrażeniach.
Okazuje się, że Kambodża jest pierwszym naprawdę biednym krajem, jaki dane było nam odwiedzić. Krajem trzeciego świata. Biedę widać wszędzie – na ulicach, w śmiesznie tanich ulicznych restauracjach, przez dziury w dachach i ścianach marnie skleconych domków na palach. Stan dróg wołałby o pomstę do nieba, gdyby można było mówić tu o drogach. Większość to po prostu wysuszone klepiska. Nie możemy dywagować, czy dziewczyn z torebkami Gucci i Prady jest dużo (jak w Chinach) czy mało (jak w Polsce), bo nie ma ich wcale. Phnom Penh było chyba pierwszą stolicą państwa, jaką w życiu widzieliśmy, która była tak naprawdę dużą wsią. Oczywiście, niektórzy ludzie żyją tam na przyzwoitym poziomie, można powiedzieć, że są majętni. Nie widzieliśmy natomiast nikogo, kto wyglądałby na bogatego. Wszędzie – w Teheranie, w Berlinie, w Warszawie widzieliśmy drogie samochody, szykowne ulice i restauracje z szokującymi dla przechodniów cenami. W Phnom Penh też takie mijaliśmy – były przeznaczone dla turystów, bo tu bogaci są tylko turyści.
No właśnie, turyści. Z jednej strony są dla Kambodży zbawieniem. Tylko wraz z nimi przypływają nowe fale nowiuteńkich, jeszcze pachnących dolarów. Dolarów pachnących ciepłym jedzeniem, bieżącą wodą, nowym ubraniem, a może nawet podręcznikiem do szkoły dla dziecka. Słowem, możliwością utrzymania rodziny. Turyści lubią Kambodżę. Jest tu ciepło (nie to co w Niemczech w grudniu), tanio (Amerykanom trudno uwierzyć, że można zjeść normalny obiad za 3 dolary), ciekawie (Australijczycy z lubością oglądają coraz to nowe świątynie w kompleksie Angkoru), no i blisko (chociaż z tego cieszą się przede wszystkim Chińczycy, Japończycy i Koreańczycy). A poza tym tak egzotycznie! Tak, połączenie ciepło-tanio-egzotycznie kusi wszystkich.
Trudno się dziwić, że kraj, który raptem 18 lat temu po wieloletniej wyniszczającej wojnie domowej wreszcie ogłosił pokój wita tych turystów i ich dolary na kontach bankowych z takim optymizmem. Współczesna historia Kambodży (w odróżnieniu od tej dumnej, średniowiecznej) jest bardzo smutna. Kilkuletnie rządy Pol Pota zupełnie wyniszczają kraj. Czytelnicy mniej zainteresowani historią regionu niech spróbują sobie tylko wyobrazić reżim, który wysiedla mieszkańców miast na wieś, zaprzęga cały naród do pracy na roli i niszczy drogi, aby mieszkańcy nie mogli się komunikować, bo jest to niezgodne z ideą władcy-szaleńca. Sytuacji nie poprawiają wieloletnie niepokoje i ataki, a to ze strony prowokowanego wcześniej Wietnamu, a to zepchniętych do lasu fanatycznych Czerwonych Khmerów, a to antykomunistycznej partyzantki, która w tym momencie upatrzyła swoją szansę na przejęcie władzy w kraju. To dzięki nim i idiotycznej wojnie pozycyjnej Kambodża w drugim dziesięcioleciu XXI wieku jest jednym z najbardziej zaminowanych terenów na całym świecie. Może pamiętacie wizytę księżnej Diany w Angoli w 1997 i jej odwiedziny w szpitalu dla ofiar pól minowych? Tu, tak samo jak tam, na ulicy widać cywili, którzy stracili nogi lub ręce w wybuchach. Od wizyty Księżnej w Afryce minęło ponad 17 lat, a tymczasem media wciąż donoszą o kolejnych ofiarach wybuchów w Kambodży. Jeszcze 3 lata temu w jednej tylko eksplozji miny zginęło 14 osób. A min wciąż jest mnóstwo. Po rozbrojeniu blisko 3 milionów nadal pozostaje dwa razy tyle.
Przebywając tu jako turysta trudno nam jednak pozbyć się smutnego wrażenia, że lokalni mieszkańcy często traktują nas – wybaczcie to mocne porównanie – jak bankomat. Targowanie (ponoć tak zakorzenione w tej kulturze) nie ma znamion radosnej rozmowy, przekomarzania się, którego pobocznymi celami – oprócz uzgodnienia satysfakcjonującej obie strony transakcji ceny – jest zaprzyjaźnienie się i spędzenie miło czasu. Niewiele ma to wspólnego z targowaniem, jakie znamy z Iranu czy, również bardzo turystycznej, Turcji. Tu zdarzyło nam się (i to nie raz!), że sprzedawcy bezceremonialnie odmawiali nam sprzedania puszki piwa czy coli, jeżeli otwarcie nie zgadzaliśmy się na zrobienie nas w konia. Stety-niestety gdzieniegdzie już byliśmy i mamy trochę oleju w głowie 😉 Zorientowaliśmy się też jaka jest realna wartość takiej puszki w tym kraju i proponujemy cenę ze stosowną marżą dla sprzedawcy. Wierzcie czy nie, ale oni po prostu czasami mówią: nie! Żądają swoich 2 dolarów, podczas gdy w innym miejscu to samo możemy dostać za 1 czy nawet 0,75 dolara. Dla wielu przyjeżdżających tu turystów (nie zapominajmy, że przyjeżdżamy tu z biednej w porównaniu z Niemcami czy Norwegią Polski!) te 2 dolary to nadal mniej niż nic, więc bez mrugnięcia okiem płacą krzykniętą sumę. Na krótką metę oczywiście jest to dobre dla sprzedawcy, ale w dalszej perspektywie– według mnie – to nie aż takie oczywiste.
Odnoszę wrażenie, że spotkaliśmy tu wiele osób, które nie do końca znają wartość pieniądza. Tkwi w nich przekonanie, że pieniądze to takie coś, czego turyści mają pod dostatkiem, należy więc tylko znaleźć odpowiedni sposób, aby je z nich wydobyć i wszyscy będą zadowoleni. W mieście obowiązuje na przykład zakaz wypożyczania „białasom” skuterów. Ponoć powodem była duża liczba wypadków powodowanych przez niedoświadczonych amatorów dwóch kółek. Hm, zastanawiające – w całej Azji południowo-wschodniej pękającej od turystów wypożyczalnie są co krok. Nawet w Tajlandii, gdzie obowiązuje nietypowy dla większości przyjezdnych ruch lewostronny bez pytania o prawo jazdy można wypożyczyć skuter za niewiele ponad 10 zł dziennie. A tu, w Siem Reap obok Angkoru, gdzie drogi są w zaskakująco dobrym stanie w porównaniu z resztą kraju, wszyscy jeżdżą naprawdę wolno, a skrzyżowań i utrudnień jest naprawdę niewiele (zazwyczaj po prostu trzeba jechać przed siebie i trzymać się prawej strony) jest to nagle tak niebezpieczne? Myślę, że wytłumaczenia można szukać wśród setek tuk-tuków, które codziennie wożą w tą i z powrotem z miasta do starych świątyń rzesze turystów. Ceny ich usług zaczynają się od 15 dolarów (45 zł) za rundkę, a każde dodatkowe życzenie (wczesny wyjazd, żeby zobaczyć osławiony wschód słońca nad Angkor Wat czy chęć zobaczenia dalszych świątyń) tylko podbija cenę.
Dużo do myślenia dała nam też pewna sytuacja, która przydarzyła się kilka dni temu. Pod jedną ze świątyń zaczepił nas kilkunastoletni chłopiec sprzedający pocztówki, przewodniki, a może rysunki ze wschodem słońca…? Poprosił o pomoc w przeliczeniu ile dolarów warte jest 3,5 euro, które dostał jako zapłatę od któregoś z poprzednich turystów. Ustaliliśmy, że będzie to ok. 4,5 dolara, ale nie zgodziliśmy się wymienić mu tych pieniędzy, ponieważ w Europie będziemy dopiero za rok i nie opłaca nam się wozić 20-centowego bilonu. Chłopiec przekonywał nas, że jeżeli mu nie pomożemy nie będzie mógł wykorzystać tych pieniędzy, bo – jak twierdził – nie może legalnie wymienić tego w kantorze. Na nasze odmowy i zachęty, żeby po prostu poszukał jakiegoś turysty z Europy, który niebawem wraca do domu i na pewno bez problemu wymieni mu euro-bilon krzyknął w końcu (z paniką w głosie), że „opuści nam” i wystarczy, że te 3,5 euro wymienimy mu na 1 dolara. Głupio byłoby nam go tak oszukać, więc odmówiliśmy, jednak w mojej głowie pojawiła się myśl, że nie kierowała nim tak naprawdę niewiedza ani desperacja. Było mu po prostu wszystko jedno – dziś na transakcji z nami straci 3 dolary, ale jutro kogoś innego „zrobi” na 4, więc i tak wyjdzie na plus. Zrobiło mi się naprawdę smutno.
W Internecie i przewodnikach aż huczy od opisów popularnych „scamów”, czyli opracowanych i wypraktykowanych kreatywnych sposobów wyłudzania pieniędzy od turystów. Do normy należą ponoć prośby o wsparcie poprzez zakup jedzenia, a czasami nawet mleka dla dziecka w pobliskim sklepie. Kiedy już „białas” odejdzie można ponoć spokojnie wrócić do tegoż zaprzyjaźnionego sklepu i odsprzedać nienaruszony towar z powrotem z potrąceniem niewielkiej „opłaty wypożyczeniowej” dla właściciela. Jeżeli ktoś ma tupet, próbuje tym sposobem „kupić” nawet tuk-tuka. Gadka zaczyna się od tego, jak to jest biednie i że gdyby kierowca miał takiego tuk-tuka na własność, a nie musiał go wypożyczać, mógłby spokojnie utrzymać rodzinę. Wzruszony Europejczyk bez większego uszczerbku dla kieszeni wykłada te kilkaset złotych, odchodzi nawet szopka w sklepie lub inscenizowanej wypożyczalni, sumienie Europejczyka puchnie z dumy, a dwa dni po jego wyjeździe pojazd wraca na swoje miejsce, a pieniądze do kieszeni kierowcy, czyli tam gdzie od początku miały trafić. Trzeba po prostu mieć łeb na karku, bo jak naczytamy się tych opowieści, które zdarzały się tu naprawdę można poczuć się jak utuczony króliczek w dżungli pełnej głodnych zwierząt. Ostrzegają nawet, żeby nie przybijać piątek dzieciom, które podbiegają do nas jak jedziemy na rowerze. Dlaczego? Bo zdarza się ponoć, że przy okazji „giną” złote pierścionki…
W odpowiedzi na moje zniesmaczenie można oczywiście powiedzieć, że oskubanie turystów jest celem tak samo ważnym tu, jak i w Egipcie czy pod wieżą Eiffla. Nie mogłabym się nie zgodzić, wydaje mi się natomiast, że nawet wokół tak parszywej czynności wytwarza się zazwyczaj pewna kultura. I o ile kultura zarabiania na turystach byczących się nad Morzem Śródziemnym czy Czerwonym jest, trzeba przyznać, dość przyjemna, tak tu odbywa się to z lekką dozą upokorzenia. A to dla jednej, a to dla drugiej strony.
Ostatnim tematem i na pewno najważniejszym jest jednak wykorzystywanie dzieci. Wszystkie wcześniejsze zarzuty można nazwać „kwestiami względnymi”. Możliwe, że ktoś podróżujący po Kambodży natrafi wyłącznie na bezinteresownych i pomocnych kierowców tuk-tuków, a jedzenie po 10 dolarów i tak uzna za tanie – wszystko jest względne, prawda? Niestety, zarabianie pieniędzy z wykorzystaniem dzieci powinno budzić sprzeciw niezależnie od zasobności portfela. Prawie każda kobieta po 30-tce chwyta się za serce i portfel, gdy podbiega do niej 3-letnia, umorusana dziewczynka o urodzie aniołka wyciągając kilka nędznych bransoletek lub zestaw pocztówek i krzycząc z uśmiechem na twarzy „one dollar!”. Łatwo policzyć, że jeżeli tych kobiet napatoczy się przez cały dzień 10, to dziecko przyniesie matce 10 dolarów, a w tym kraju, uwierzcie mi, to jedzenie dla sporej rodziny na tydzień. A że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby dziewczynce udało się przynieść więcej, to kalkulacja jest prosta – po co wysyłać dziecko do szkoły, skoro w środę rano też może pracować? Dwie pieczenie na jednym ogniu można upiec zabierając „białasów” do sierocińca (wersja ostrzejsza) lub lokalnej szkoły (dla tych o słabszych nerwach). Dzieciaki traktuje się jak eksponaty w zoo (często są uczone, żeby opowiadać jak bardzo jest tu im źle i biedne), a to nigdy jeszcze żadnemu dziecku nie wyszło na dobre. Aha – takie wizyty też dorobiły się swojego rozdziału wśród „skamów”. Wizyta jest oczywiście darmowa. Na końcu zachęca się gościa, żeby w podziękowaniu za czas, który uczniowie poświęcili na przyjęcie gościa zamiast naukę (…super…) rozdać im zupełnie darmowe długopisy lub zeszyty. Szybko okazuje się, że zeszytów jest tylko jeden karton, a wyciągniętych rąk dużo, dużo więcej. Postawiony w niekomfortowej sytuacji turysta chętnie korzysta z opcji dokupienia dodatkowego kartonu przyborów szkolnych dla dzieci za, bagatela, 10 dolarów. Wszyscy są szczęśliwi – turysta zrobił dobry uczynek dla kambodżańskiej młodzieży, a dzieci mają w czym pisać. Uradowany turysta odjeżdża, a dzieci odkładają posłusznie nienaruszone zeszyty do kartonu do czasu następnej „szopki”. Teraz szczęśliwy jest już tylko dyrektor, który zyskał 10 dolarów…